niedziela, 26 lutego 2012

z cyklu: wygrzebane z przykrytej kurzem szuflady

Mimo, iż to najświeższe nie-wiadomo-co do zakurzonej szuflady wrzucone, gdyż stworzone w pierwszej połowie stycznia roku bieżącego, będzie tu właśnie. Będzie cykl cały współtworzyło.
I niech stanie się przeszłością. ;)
Już jest, nawet gdybym nie chciała.

Starając spojrzeć z boku na moje poczynania... W głowie zagnieździła się pewna myśl, której nie potrafię wyplenić... A mianowicie: przejawiam skłonności narcystyczne.

Niniejszy esej... Jest to esej.
Ponoć.
No dobra. Zaczynam.
Koniec z dygresjami.
Dodam tylko, że...
No dobra!

W nieustannej ucieczce przed mainstreamem
czyli zmagania nastolatka – trend-settera we współczesnym „ometkowanym” świecie

Anna Daleki (czyli właśnie ja. Żadne z moich alter ego)


Niniejszy esej traktować będzie o subkulturze, która, ku ogromnemu niezadowoleniu jej członków, ostatnimi czasy zyskała na popularności. Zanim jednak przejdę do współczesnych hipsterów, bo to właśnie o nich będzie mowa, przybliżę niektóre pojęcia, jakich będę używać oraz wspomnę pokrótce o korzeniach omawianej w dalszym tekście grupy społecznej.
Termin subkultura odbierany może być różnorodnie w zależności od jego ujęcia.
Biorąc pod uwagę jego etymologię dochodzimy do rozłamu słowa na „sub” i „kultura”. Przedrostek „sub” oznacza „pod” i odnosi się do namiastki czegoś niższego, gorszego.
Jako synonim terminu subkultura można zatem używać wyrazu podkultura. Definicja ta w naukach społecznych używana była początkowa do określenia grup patologicznych, stąd zapewne jej negatywny wydźwięk. Jednakże współcześnie pierwotne znaczenie owego terminu zatarło się i, moim zdaniem, odbieranie go w przybliżonej wyżej formie jest co najmniej krzywdzące dla obecnych subkultur, które stały się raczej znaczącymi elementami tworzącymi szeroko rozumianą kulturę, mimo iż często członkowie kulturowych mniejszości buntują się przeciw zastałej ich rzeczywistości.
O podejściu negującym obowiązujące wzorce kulturowe, posiadającym pejoratywny wydźwięk mówi potoczne rozumienie omawianego pojęcia, natomiast ujęcie opisowe - w mojej opinii najbardziej adekwatne - określa subkulturę jako segment życia społecznego wraz z jego kulturą, który wyodrębniony jest według danego kryterium, a zarazem nie ulega wartościowaniu i stopniowaniu na zjawiska wyższe, niższe, gorsze bądź lepsze kulturowo.
Na ogół wyznawcami subkultur są młodzi ludzie. Bowiem to właśnie ta grupa ma skłonności do nieustannego buntu, manifestacji swojego niezadowolenia oraz chęci zmian. Ponadto pragnie odseparować się od świata dorosłych, ale również przynależeć do czegoś większego. Swoją odrębność, indywidualność, a zarazem członkostwo w danej grupie podkreślają specyficznym strojem, językiem, fryzurą, preferencjami muzycznymi oraz ideologią.
Bunt przeciwko bieżącym realiom prowadzi do powstania zachowań jakie określają terminy: antykultura, kontrkultura oraz kultura alternatywna.
Antykultura jest aktem samego odrzucenia, ogranicza się tylko i wyłącznie do zanegowania obowiązującej kultury. W zjawisku kontrkultury natomiast, po wyrażeniu sprzeciwu i niezadowolenia z obowiązujących kanonów, następuje próba powołania nowej kultury. Na ogół cechuje się charakterem spontanicznym, oddolną inicjatywą oraz odmiennymi poglądami od zbiorowości.
Przejawianie przez młodzież potrzeby do prezentowania odmiennych poglądów niż, te przyjęte prowadzi do kolejnego terminu, który pragnę pokrótce przybliżyć, a mianowicie kultury alternatywnej. Jak sama nazwa wskazuje, pojęcie to przejawia się w opozycyjnym podejściu do zastanych realiów, inności, awangardzie. Nie przejawia jednak skłonności do nadmiernej agresji. Zwolennicy „alternatywy” skupiają się na sztuce, stale poszukując nowych form i sposobów jej tworzenia, za pomocą których demonstrują swoje poglądy oraz wyrażają siebie. Na ogół zachowują neutralność polityczną, lecz skłaniają się bardziej ku poglądom lewicowym.
W momencie zakwestionowania aktualnych w danym okresie norm, tworzy się potrzeba wykreowania nowej mody. Młodzi ludzie poszukują oryginalnych i innowacyjnych sposobów na tworzenie własnego stylu, czy to w stroju, słuchanej muzyce czy rozmaitej maści gadżetach podkreślających ich indywidualność. Takich ludzi nazywa się trend-setterami, co jak sama nazwa wskazuje oznacza kreatora stylu. Osobę wyznaczającą nowe kanony mody. Często trend-setterzy zatrudniani są przez firmy, aby promować ich produkty „na ulicy”, jednak pierwotnie jednostki te działały naturalnie i niekomercyjnie. Dobrowolnie, często nieumyślnie wytyczały i nadal wytyczają ścieżki, którymi z uporem podążają łowcy trendów. Ci natomiast składają się z mniej kreatywnych współobywateli oraz specjalnie powołanych przez bardziej lub mniej znane marki zespoły śledzące najświeższe, jeszcze niszowe, pomysły trend-setterów. Następnie dostarczają informację, za pomocą których koncerny tworzą masową produkcje i upowszechniają dany styl. I tak właśnie alternatywne i niekonwencjonalne pomysły trafiają do mainstreamu.
Mainstreamem natomiast jest właśnie wszystko to, czego owi alternatywni nastolatkowie nie chcą, ponieważ mainstream jest masowy, nieoryginalny, schematyczny, przez co traci na swej odrębności.
Wyżej przedstawione zjawisko prowadzi do porzucenia preferowanego stylu i ponownego szukania owej niszy. Tak wygląda niekończąca się ucieczka nastolatka – trend-settera, na miano którego w obecnych czasach niekwestionowanie zapracował i zasłużył hipster. Zanim jednak przejdę do próby zdefiniowania współczesnych hipsterów i nakreślenia dylematów z jakim się borykają, przedstawię zarys powstania tej intrygującej subkultury.
Na pierwsze ślady hipsterów można natknąć się pod koniec lat 40. w Stanach Zjednoczonych. Nazwa jaką określano ową grupę była nieco inna od obecnej, a brzmiała: „hipstersi”. Subkultura ta zrzeszała młodych niezamożnych amerykańskich fascynatów kultury murzyńskiej wywodzących się na ogół z gett, którzy słuchali be-bopu (nurtu jazzu) i/albo afro- -kubańskiej muzyki, zachowywali się spokojnie, z dystansem, obojętnie oraz promowali pojednanie czarnych i białych członków społeczeństwa.
W korzeniach hipsterów można znaleźć również znanych wszech obecnie hipisów, jednak wiele współczesnych grup społecznych zapożyczyło coś od „dzieci kwiatów”. Jakoże zjawisko to jest w miarę powszechne, postanowiłam nie omawiać go w niniejszym eseju.
Nazwa „hipster” prawdopodobnie pochodzi od wyrazu „hep”, czyli okrzyku muzyków jazzowych z lat 40. oznaczającego podziw dla czyichś umiejętności, wyczucia bądź stylu. Na początku lat 50. nazwa z jakiej ostatecznie powstała ta obecnie obowiązująca brzmiała, więc „hepster”.
Na przełomie kilku lat od hipstersa przez hepstera do hipstera jego cechy wewnętrzne i zewnętrzne ulegały metamorfozie. W latach 50. hipster nadal słuchał be-bopu jednak ubierał się znacznie lepiej. W oczach innych ludzi stał się obiektem podziwu, kimś godnym naśladowania.
W tym samym okresie w Polsce występowało zbliżone zjawisko. Odpowiednikami amerykańskich nastolatków z wyrafinowanym stylem byli bikiniarze, czyli buntownicy przeciw rzeczywistości i narzucanym normom (również polityce PRL).
Jak widać omawiana przeze mnie subkultura nie jest zupełnie nowym trendem społecznym, lecz przywróceniem i uaktualnieniem niegdyś popularnej subkultury, która została w pewnym stopniu uśpiona przez ogarniający amerykańskich (i nie tylko jednak zdecydowanie Amerykanie w tej kwestii wiodą prym) konsumentów konsumpcjonizm lat 80., 90. trwający do dziś. Przyzwolenie na masowe „ometkowywanie” ulicznego krajobrazu, wnętrz mieszkań oraz samych mieszkańców nie dotknęło Polaków w tym samym stopniu, co Amerykanów, jednakże przedstawione zjawisko wystąpiło również w naszym kraju, tylko znacznie później. Kiedy fakt zaznaczania swoich stref wpływu przez marki stał się powszechny i oczywisty do głosu doszły naturalne reakcje młodszej części społeczeństwa – tej skłonnej do buntu.
Po chwili słabości – zapomnieniu, pogrążeniu się przez młodzież w miłości do marki oraz poddaniu się presji bycia cool – nastąpiło otrzeźwienie z dotychczasowego szaleństwa i wszystko zaczęło się na nowo. Potrzeba alternatywy, poszukiwanie niszy, odróżnienia, okazania swojego indywidualizmu ponownie zakiełkowała w sercach młodzieńczej części społeczeństwa.
A wszystko znowu zaczęło się w Ameryce. Tak przynajmniej głoszą podania. To właśnie najpierw amerykańskie nastolatki zbuntowały się przeciw wszechobecnemu metkowaniu ich oraz otaczającego ich przestrzeni publicznej. W ramach protestu, jak na alternatywnych indywidualistów przystało, zaczęli odpruwać metki ze swoich markowych ubrań, a kroki swe skierowali do secondhendów, czyli sklepów z odzieżą używaną, w których znaleźć mogli „perełki” - oryginalne i pojedyncze egzemplarze garderoby. Kilka lat temu fenomen ten zawitał również do innych, słabiej rozwiniętych oraz przejawiających mniejsze nastawienie na konsumpcjonizm, krajów w tym Polski.
Tym oto sposobem powstali, a raczej powrócili, polscy buntownicy, miłośnicy klimatów niszowych, niespopularyzowanych, porzucając wcześniej używaną nazwę (bikiniarze) i przyjmując jej amerykański odpowiednik.
Podać dokładną definicję hipstera jest niezwykle trudno, gdyż nie sposób wymienić wszystkie elementy składające się na przedstawiciela omawianej subkultury. Ponadto części składowe ulegają nieustannej zmianie. Prawdziwy hipster odrzuca to, co zaczyna znajdować się w mainstreamie, a w puste miejsce znajduje coś naprawdę undergroundowego. Przynajmniej stara się to czynić.
Według urbandictonary.com hipster to osoba niezależna, otwarta na poznawanie nowych kultur, wrażliwa na rozmaitej maści sztukę, niestroniąca od tatuaży, inteligentna, naturalnie (sama z siebie) będąca „cool”, cechująca się ignorancją, często kipiącym podejściem do innych ludzi szczególnie nie-hipsterów. Słucha oryginalnej i niekomercyjnej muzyki takiej jak jazz i indie-rock, a także preferuje rytmy soulowe oraz hiphopowe, mimo iż nie utożsamia się z tymi klimatami. Nie jest fanem. Wynajduje często nieznane zespoły i utwory, których słucha dopóty nie staną się znane.
Ponadto hipster ceni wartość samodzielnego myślenia. Nie tylko jest tolerancyjny, ale wręcz afiszuje się ze swoimi liberalnymi poglądami demonstrując sympatię i poparcie dla środowisk homoseksualnych oraz mniejszości rasowych. Członkowie omawianej subkultury prowokują często strojem oraz pozą odpowiednio stylizując się, czy uwypuklając swoją metroseksualność. Między innymi przez takie zachowanie zacierają występujące w społeczeństwie różnice kulturowe.
Warto dodać, że przedstawiciel omawianej subkultury nie tylko podziwia sztukę, ale również jest artystą. Fotografuje wydarzenia, prowadzi bloga, tworzy muzykę, śpiewa, tańczy, maluje, rysuje – każda forma jest dozwolona. Ważne, aby w niekonwencjonalny i osobliwy sposób wyrazić siebie. Tym samym praca „na etacie” nie jest mile widziana, ponieważ oznacza to zaprzedanie oraz wyzbycie się cząstki indywidualizmu. Bycie zależnym i skorumpowanym. Na ogół więc hipsterzy uprawiają tak zwane wolne zawody np. copywriter bądź tłumacz.
Można stwierdzić, iż współcześni hipsterzy są subkulturową hybrydą. „Pożyczają” oni niektóre składniki, tworzące ich jako niezależnych, anty-mainstreamowych osobników, od innych, obecnie funkcjonujących, grup. Jako przykład można podać słynne już „hipsterskie” okulary w grubych, większych oprawkach, które pierwotnie przypisywano nerdom (kujonom) z tą różnicą, że nie pełnią one funkcji leczniczej, gdyż posiadają szkła „zerówki” lub wcale szkieł nie posiadają. Tak samo jest z flanelową koszulą w kratę, będącą niegdyś znakiem rozpoznawczym wyznawców subkultury grunge natchnionych stylem kapel rockowych. Są to jedynie oryginalne, i co ciekawe – już modne jednak nadal uparcie noszone, akcesoria.
Zagłębiając się dalej w subkulturę hipsterów napotykamy na więcej sprzeczności. Otóż hipster jest fanem marki Apple – dumnym użytkownikiem iPhone'a oraz macbooka light. Pija kawę w Starbucksie (na ogół biorąc na wynos, spacerując po mieście i „lansując się”) oraz zaczytuje się w piśmie „Vice”, które przez złośliwych określane jest jako biblia hipsterów. Atrybuty te są niczym innym jak pierwszym krokiem wtajemniczenia, gdyż bardziej pożądane jest kupowanie kawy w przydrożnej budce bez loga bądź noszenie jej w kubku termicznym dodatkowo specyficznie ozdobionym przez właściciela. Osobliwe upiększenie zwykłych rzecz mieści się w kanonie hand made – również dobrze odbieranym.
Wyżej przedstawione cechy, będące niekiedy sprzecznościami, spowodowały, jak sądzę, społeczną niechęć do hipsterów. Powstały prześmiewcze filmiki, artykuły, niekiedy w zabawny, jednak na ogół obraźliwy sposób definiujący przedstawianą subkulturę. Zachowanie hipsterów, którzy nota bene nigdy nie przyznają się do swojego hipsterstwa, jeśli oczywiście są prawdziwymi „naturalnymi” hipsterami i chcą za takich uchodzić, prowadzi do sztucznych sytuacji, w których młody człowiek tak bardzo pragnie być indywidualny, że odcina się nawet od grupy, do której przynależy i z którą się utożsamia. Nic dziwnego, że takie podejście wzbudza uśmiech na ustach postronnego obserwatora. Problem i udręka hipsterów polega na tym, iż znaczna ich część rzeczywiście przejawia działania alternatywne, wyróżnia się, kreuje trendy oraz spełnia pozostałe wytyczne z definicji hipstera, jednakże zdaje sobie również sprawę z tego, że hipsterstwo obecnie znajduje się w mainstreamie, a przed tym przecież hipster ucieka. W takim wypadku przyznanie się do przynależności do tej subkultury byłoby wejściem do mainstreamu i wyrzeczeniem się swoich ideałów.
Po takiej analizie nasuwa się też pytanie: jak to właściwie jest z tymi hipsterami? Otóż tak naprawdę wszystko jest spójne i w miarę logiczne. Współczesny hipster nie gardzi marką. On ją docenia. Odrzuca natomiast przyjęte normy i obowiązującą aktualnie modę. Nic nie stoi zatem na przeszkodzie, żeby otaczać się przedmiotami „z metką” byleby nie dać się „ometkować”. Tak jak wspominałam w początkowej części tekstu, życie hipsterom utrudniają tak zwani „szpiedzy stylu”, czyli pracownicy koncernów na ogół zajmujących się modą, śledząc i podkradając autorskie, często impulsywne idee młodzieży zmuszając ją tym samym do porzucenia świeżo wykreowanego stylu oraz przedmiotów dotychczas użytkowanych, gdyż po chwili stają się one pospolite, noszone, posiadane przez masy.
Jak widać być hipsterem nie jest łatwo. Trzeba stale zachowywać czujność, gotowość na ataki z różnych stron - swoich przeciwników jak i fanów. Należy trwać w stałej gotowości do ucieczki przed mainstreamem, zmiany wyznawanych dotychczas wzorców, porzucenia ciężko komponowanego „ja” i ruszeniu w pogoń za ulotną indywidualnością.


Uff.
Koniec.

piątek, 24 lutego 2012

z cyklu: wygrzebane z przykrytej kurzem szuflady

Społeczeństwo nierozumne
Anna Daleki
neteor.blogspot.com/2011/04/spoeczenstwo-nierozumne.html


W niektórych kręgach posiadanie „odpowiedniej” sylwetki czy twarzy jest już obowiązkiem. Wygląd coraz częściej staje się narzędziem pracy nie tylko wszelakiej maści modeli czy aktorów.

Przykładem tego absurdu może być osoba pracująca przed kamerą, czy asystent dyrektora. Przecież pani czy pan prowadzący wiadomości lub asystenci odbierający telefony, nie wykonają lepiej swojej pracy ze względu na brak zbędnych kilogramów i dobrą aparycje. Już nie tylko nasza wiedza, siła - narzędzia, którymi wykonujemy pracę, się liczą. Staliśmy się w całości towarem na sprzedaż. Dlaczego na niektóre stanowiska przyjmowane są osoby urodziwe i zgrabne, a nie te bardziej kompetentne?

Odpowiedź na powyższe pytanie tkwi w ludzkim umyśle, a dokładniej w psychologicznych aspektach i automatycznych reakcjach na dany bodziec.

Zapoznając się tezami, które prof. Robert Cialdini przedstawił w książce Wywieranie wpływu na ludzi, można się dowiedzieć, że społeczeństwo ma tendencje do przypisywania pozytywnych cech temu, kto się podoba. Ktoś może stwierdzić, że gusta są różne. Każdy człowiek bowiem woli inne smaki czy zapachy, tak samo jak każdemu podobają się inne osoby. Jednak o tym, czy ktoś spełnia kryteria „ładności”, decydują obowiązujące kanony. Kiedyś były to puszyste kobiety o obfitych kształtach, które z lubością malował Rubens. Później prym wiodły dziewczyny o „chłopięcej” figurze. Obecnie na topie są kobiece sylwetki z zaznaczoną talią, biustem i biodrami. Wszystko oczywiście w rozmiarze S. Można to zobaczyć na wybiegach, bo co tu dużo ukrywać: to projektanci wyznaczają trendy, nawet dla osób nie interesujących się modą.

Ludzie mają skłonność do podążania za tłumem zwaną „owczym pędem”. To stad tak duży odsetek młodzieży cierpiącej na anoreksję czy bulimię. Czy twórcy panujących trendów narzucają nam swoją wolę? Nie! Ludzie bowiem obdarzeni są rozumem właśnie po to, by robić z niego użytek. Powinniśmy kierować się zdroworozsądkowym podejściem do tematu. Przecież ślepe dążenie do narzuconego odgórnie ideału jest zachowaniem absurdalnym, żeby nie powiedzieć - głupim.

Słyszałam głosy twierdzące, że przyczyną głodzenia się nastolatków są właśnie osoby dyktujące modę. Nie muszę chyba długo tłumaczyć, jak bezpodstawne jest to stwierdzenie. Nie można winić projektantów czy trendseterów za krzywdy, jakie robimy sobie, myśląc, iż spełniamy postawione nam oczekiwania. Moda jest sztuką i nie robi nikomu krzywdy. Czy ktoś kiedyś pomyślał, by oskarżyć Michała Anioła, twórcę rzeźby Dawida, o narzucanie wizerunku mężczyzny? To my w braku rozwagi i obsesyjnym pragnieniu bycia „na topie” ową krzywdę wyrządzamy sobie sami. Jesteśmy idealną karmą dla techników wpływu społecznego, ponieważ większość z nas chce być lubianym, pozytywnie odbieranym, chce coś znaczyć. Myślimy, że jeśli upodobnimy się do tłumu, zyskamy akceptację i szacunek. Zwykle tak się nie dzieje. Masa co jakiś czas wyrzuca przetrawione resztki swoich ofiar.

niedziela, 5 lutego 2012

Kochajmy się ten jeden dzień

Wielkimi krokami zbliżają się Walentynki - święto ludzi zakochanych, z którego powodu pary okazują sobie miłość za pomocą tandetnych gadżetów. Jest to również pretekst, aby poinformować "podobającą się" osobę o swoich uczuciach.
Wszystko to odbywa się w kiczowatej różowo-czerwonej atmosferze, która o dziwo zupełnie mi nie przeszkadza. Stała się nierozerwalnym elementem dnia owego.
Nie drażni mnie też komercyjna natura Dnia Św. Walentego i zatarcie, zaprzepaszczenie pierwotnego znaczenia oraz przekazu jakie miało święto to nieść, gdyż cóż obecnie nie uległo presji społecznej, jest wystarczająco alternatywne (nawet sama alternatywa nie jest czysto undergroundowa), nie poddało się wpływom rynku, nie stara się przypasować gustom konsumentów, nie jest komercyjne, tandetne, powszechne?
Z pewnością nie święta.
Może jest gdzieś nisza nieskalana jeszcze palcem marketingu, jednak nie powinniśmy oczekiwać, iż w niszy tej znajdować się będą popularne święta, za pomocą których można sporo zarobić na stadzie ufnych baranków jakimi są wiecznie nienasyceni konsumenci, czyli własnie my, moi mili.

Jest jednak, gdyż jestem tylko człowiekiem, coś, co drażni mnie niezmiernie w Walentynkach.
Nie są to kiczowate akcesoria, jakimi przepełnione są sklepy, bo przyznam, że lubiłam dostawać w gimnazjum kartki walentynkowe od "cichych wielbicieli", które w rzeczywistości były od koleżanek, o czym każda z nas dobrze wiedziała, ponieważ chłopców nie zajmowały takie babskie sprawy, a tym bardziej okazywanie uczuć dziewczynie, czerwoną różę w liceum wręczoną nieśmiało przez kolegę z klasy i nadal nie pogniewałabym się na widok pluszowego misia trzymającego czerwone puchate serduszko otoczone białą koronką z napisem "kocham Cię".
To o to słowo właściwie mi chodzi.
I może być napisane w rozmaitych językach świata, jednak nadal znaczy to samo. Nie powinno się szastać nim na prawo i lewo - i tak jest cholernie wyświechtane.
Dodatkowo, dlaczego tylko w ten jeden dzień, 14 lutego, ludzie mają okazywać sobie miłość (jeśli ona istnieje, ponieważ często mylona jest z pożądaniem, zafascynowaniem, przyzwyczajeniem)?

Przypomniał mi się kawał o Jasiu, który przychodzi do sklepu, aby zakupić kartki walentynkowe i pyta się sprzedawcy:
- Czy dostanę kartkę z napisem "jesteś jedyną"?
- Tak - odpowiada sprzedawca
- W takim razie poproszę pięćdziesiąt.


Uważam za bardzo niesprawiedliwe celebrowanie tego dnia jako swojego święta, święta zakochanych, jeśli nie ma tego uczucia w inny, normalny, dzień. A tym bardziej nie rozumiem zmuszania partnerów do jakiegokolwiek świętowania, skoro nie mają na to ochoty, nie ze względu na brak bycia zakochanym, lecz z powodu nieodczuwania klimatu.

Ja pragnę być adorowana przez mojego potencjalnego mężczyznę nieustannie, bez względu na datę widniejącą w kalendarzu. A jeśli okazywanie głębszych uczuć możliwe jest tylko w ten jeden dzień (lub wcale), to warto zastanowić się czy jest sens funkcjonować w takim związku.