Wielkimi krokami zbliżają się Walentynki - święto ludzi zakochanych, z którego powodu pary okazują sobie miłość za pomocą tandetnych gadżetów. Jest to również pretekst, aby poinformować "podobającą się" osobę o swoich uczuciach.
Wszystko to odbywa się w kiczowatej różowo-czerwonej atmosferze, która o dziwo zupełnie mi nie przeszkadza. Stała się nierozerwalnym elementem dnia owego.
Nie drażni mnie też komercyjna natura Dnia Św. Walentego i zatarcie, zaprzepaszczenie pierwotnego znaczenia oraz przekazu jakie miało święto to nieść, gdyż cóż obecnie nie uległo presji społecznej, jest wystarczająco alternatywne (nawet sama alternatywa nie jest czysto undergroundowa), nie poddało się wpływom rynku, nie stara się przypasować gustom konsumentów, nie jest komercyjne, tandetne, powszechne?
Z pewnością nie święta.
Może jest gdzieś nisza nieskalana jeszcze palcem marketingu, jednak nie powinniśmy oczekiwać, iż w niszy tej znajdować się będą popularne święta, za pomocą których można sporo zarobić na stadzie ufnych baranków jakimi są wiecznie nienasyceni konsumenci, czyli własnie my, moi mili.
Jest jednak, gdyż jestem tylko człowiekiem, coś, co drażni mnie niezmiernie w Walentynkach.
Nie są to kiczowate akcesoria, jakimi przepełnione są sklepy, bo przyznam, że lubiłam dostawać w gimnazjum kartki walentynkowe od "cichych wielbicieli", które w rzeczywistości były od koleżanek, o czym każda z nas dobrze wiedziała, ponieważ chłopców nie zajmowały takie babskie sprawy, a tym bardziej okazywanie uczuć dziewczynie, czerwoną różę w liceum wręczoną nieśmiało przez kolegę z klasy i nadal nie pogniewałabym się na widok pluszowego misia trzymającego czerwone puchate serduszko otoczone białą koronką z napisem "kocham Cię".
To o to słowo właściwie mi chodzi.
I może być napisane w rozmaitych językach świata, jednak nadal znaczy to samo. Nie powinno się szastać nim na prawo i lewo - i tak jest cholernie wyświechtane.
Dodatkowo, dlaczego tylko w ten jeden dzień, 14 lutego, ludzie mają okazywać sobie miłość (jeśli ona istnieje, ponieważ często mylona jest z pożądaniem, zafascynowaniem, przyzwyczajeniem)?
Przypomniał mi się kawał o Jasiu, który przychodzi do sklepu, aby zakupić kartki walentynkowe i pyta się sprzedawcy:
- Czy dostanę kartkę z napisem "jesteś jedyną"?
- Tak - odpowiada sprzedawca
- W takim razie poproszę pięćdziesiąt.
Uważam za bardzo niesprawiedliwe celebrowanie tego dnia jako swojego święta, święta zakochanych, jeśli nie ma tego uczucia w inny, normalny, dzień. A tym bardziej nie rozumiem zmuszania partnerów do jakiegokolwiek świętowania, skoro nie mają na to ochoty, nie ze względu na brak bycia zakochanym, lecz z powodu nieodczuwania klimatu.
Ja pragnę być adorowana przez mojego potencjalnego mężczyznę nieustannie, bez względu na datę widniejącą w kalendarzu. A jeśli okazywanie głębszych uczuć możliwe jest tylko w ten jeden dzień (lub wcale), to warto zastanowić się czy jest sens funkcjonować w takim związku.
A ja uważam, że jednak odrobina celebracji po czterech latach związku mogłaby być jak najbardziej z powodu 14 lutego. Kiedy się mieszka razem, kolejny dzień, kolejny normalny dzień wypełniony pracą, nauką, studiami, wolontariatem, własnym hobby, nerwami spowodowanymi kolejnym telefonem od rodziców można zapomnieć na co dzień o tym szczerym i prawdziwym "Kocham Cię". Walentynki staram się traktować jako taką datę w kalendarzu, która ma mi dać porządnego kopa bym się zastanowiła co ostatnio zrobiłam dla mojego jedynego. Czy przypadkiem nie zapomniałam o tym by pamiętał, jak bardzo go kocham. A do tego nie potrzeba wiele, nie trzeba dwudziestu czerwonych róż, wspólnej wycieczki do spa, mnie wystarczy że on odstawi komputer i popołudniu usiądzie ze mną, wypije kawę, zjemy ciacho, obejrzymy teleturniej. To drobiazg. Ale nie zawsze na taki drobiazg znajdzie się ochotę, a w tempie w jakim dziś żyjemy można nawet o takiej potrzebie zapomnieć. Z tego powodu Walentynki są dla mnie ważnym dniem. Dniem pamięci, a nie dniem pompatycznych wyznań. I tyle. :* Rysia
OdpowiedzUsuń