środa, 12 grudnia 2012

Nie-mainstreamowy jabłecznik

Aż dziw, że nie napisałam jeszcze niczego o zdrowym odżywianiu, jedzeniu, gotowaniu. Tuż obok: kreowania wizerunku i dbania o niego (nie o mój wizerunek tu chodzi, oczywiście lecz innych, czyli o PR), oglądania i wymyślania spotów reklamowych oraz strategi marketingowych (i większość, co z powyższymi związana), śledzenia nowinek modowych i designerskich, zdrowy tryb życia jest moim hobby. Moją pasją. :)
Kocham sport i wysiłek. Uwielbiam rywalizacje, to fakt, ale kocham też biegać pokonując nie ludzi, lecz swoje ograniczenia.
Podjęłam również decyzję, że nie będę zaśmiecać swojego organizmu. Trwanie w owym postanowieniu nie jest dla mnie najmniejszym problemem, bo znalazłam na to sposób.

Mam świadomość, że jak raz na jakiś czas zjem niezdrowo, to nic się we mnie nie zmieni, a skoro mam na to ochotę to znaczy, że mój organizm tego potrzebuje. Dodatkowo głodzenie się, jedzenie niesmacznie, odmawianie sobie przyjemności, bycie na przekór sobie na głupich dietach jest bez sensu.
To jak dolewać do jeziora, z zatamowanym ujściem rzeki, wody. Tama pęknie prędzej czy później. Im więcej wody się zbierze, tym więcej szkód wyrządzi. Po co budować tamę? Lepiej wykopać odpowiednią ilość kanałów odprowadzających wodę. :)
Wyznaje tez kilka starych zasad. Oto niektóre z nich:

Jem wtedy kiedy mam na to ochotę.

Jem to, na co mam ochotę.

Nie odmawiam sobie słodyczy (ale staram się zachowywać odpowiednie proporcje między tymi naturalnymi (np. daktyle), a sztucznie wytworzonymi (np. czekolada).

Jedzenie ma sprawiać przyjemność. Nie zajadam problemów i kiedy jestem głodna nie jem byle czego. Wolę poczekać, aby zjeść to, na co mam ochotę. :)

Ruch jest podstawą i też ma być przyjemnością. Po wysiłku fizycznym wraz ze zmęczeniem mam czuć satysfakcję i zadowolenie.

Każda jednostka ludzka powinna kochać siebie nade wszystko inne. Kiedy kocha siebie jest w stanie obdarować miłością innych.

Ja sama muszę dbać o siebie, bo nikt nie zrobi tego lepiej. Tak więc wszystko, co robię ma mi sprawiać przyjemność. Staram się nie działać przeciwko swojej woli.

Im bardziej naturalne produkty, tym lepiej.

Świadomość odnośnie powstania przygotowanego jedzenia jest kluczowa. Jesteś tym, co jesz, ale czy wiesz, co jesz? Gotuję i wybieram zdrowe jedzenie.


Jest jeszcze tak, że uwielbiam gotować, ale bardziej eksperymentować (co bardzo bawi mojego chłopaka). Nie umiem trzymać się przepisu i zawsze wychodzi to... różnie, szczególnie kiedy mowa o słodkich wypiekach, bo pizze i pikantne zupy-kremy (typu mexico!) opanowałam do perfekcji. ;)

Wczoraj wymyśliłam sobie ciasto z musem jabłkowym i je zrobiłam. Nie zmieniłam przepisu, bo go po prostu nie miałam.

Ciasto jest teoretycznie dietetyczne, ale kalorie mówią co innego. ;b
Z pewnością jest zdrowe i nietuczące (ma mało tłuszczu więc nie ma co wsiąkać w węglowodany i odkładać się w warstwie podskórnej).






Mus jabłkowy z bezą na ziarnistym spodzie

waga: 127g.
tłuszcze: 40,5g.
węglowodany: 339,6g.
białko: 93,2g.
błonnik: 33,1g.
kalorie: 2033kcal
porcji: 10 kawałków







Spód:
200 g. mąki pszennej
20 g. otrębów pszennych
50 g. płatków owsianych
10 g. ziaren słonecznika
20 g. płatków kukurydzianych
4 żółtka
300 g. jogurtu naturalnego 0% tłuszczu
20 g. (dwie łyżki) cukru pudru

Mieszamy wszystko razem. Utworzoną gęsta "papkę" wykładamy na spód blachy, rozcierając w górę tak, aby utworzyć formę.
Wkładamy do piekarnika nagrzanego do 180'C i pieczemy przez 10 min.

W tym czasie robimy masę.

Masa:
500 g. musu jabłkowego (ja użyłam własnej roboty bez dodatku cukru)
16 g. (4 łyżeczki) cynamonu
10 g. (dwie łyżeczki) lnu mielonego
jajko kurze

Mieszamy składniki i wykładamy na spód wyjęty z piekarnika.
Ciasto wkładamy z powrotem do piekarnika i pieczemy przez 25 min. w tej samej temperaturze.

Ubijamy białka (4 sztuki) z 20 g. (dwiema łyżkami) cukru pudru i 5 tabletkami stewii. Po upływie 25 min. wyjmujemy ciasto z piekarnika, zmniejszamy temperaturę do 150'C, ubite białko wykładamy na górę ciasta i pieczemy przez 15 min.

Kiedy czas dobiegnie końca wyjmujemy ciasto i studzimy. Konsystencja masy i smak najlepsze są na zimno, dlatego ciacho trzeba na kilka godzin wstawić do lodówki.

Smacznego. :)







niedziela, 18 listopada 2012

O teatrze i pomylonej miłości

Pokręcone są wybory ludzkie. Na wszelakich płaszczyznach. Pragniemy jednego, wybieramy inne i o ile czasem decyzją naszą kieruje rozsądek, to bynajmniej rozważny i świadomy wybór nie jest standardem. Kierują nami jakieś dziwne siły, pierwotne, prymitywne, instynktowne.
Tak, wiem. Zautomatyzowane reakcje pozwalają nam ogarnąć natłok wszystkiego będącego częściami składowymi tego zabałaganionego świata. Czytałam Cialdiniego. Jednak reguła (clik... wr..., jak nazwał ją autor książki Wywieranie wpływu na ludzi, w której opisuje automatyczne reakcje na bodźce zewnętrzne) tyczy się pierwszych spotkań, pomaga w tworzeniu tzw. pierwszego wrażenia.

Nie będzie tu mowy o prezentach bożonarodzeniowych (przynajmniej postaram się nie zbaczać z kursu). Na poruszenie tej problematyki przyjdzie odpowiedni czas.
Napiszę o relacjach damsko-męskich, czyli mój ulubiony temat (wyjściowy na ogół) do wywodów.

Dlaczego wybieramy partnera innego niż każe nam serce (lub inny istotny organ, niebędący mózgiem, a często zabierający głos w kluczowych kwestiach)? Dlaczego tkwimy w związku bez miłości? Co to warunkuje? Jakie jest tego źródło?

Jeśli głównym bodźcem jest rozsądek, bo ona/on ma dużo pieniędzy, bo gumka pękła czy pigułki były po terminie, bo nasi rodzice tak postanowili, bo dobrze czujemy się razem, bo ona/on mnie kocha... Jeśli to jest wystarczające i nie sprawia, że odczuwamy ukłucie niepokoju, zazdrości, niespełnienia, to spoko. Jestem w stanie to zaakceptować. Pilnie uczę się (rezultaty nie są piorunujące, ale progres (powolny, ale zawsze) jest), że życie nie jest bajką i są istotniejsze sprawy niż miłość. Inne czynniki będące podstawą naszych decyzji.

Z tym, że obok baśniowej miłości i racjonalnej kalkulacji zysków i strat jest coś jeszcze. Coś co nie daje mi spokoju...

Dlaczego podtrzymujemy filary Babilonu, który sam pragnie upaść? Dlaczego trwamy w związku, który nas ogranicza, unieszczęśliwia i zabija?

Wiem, wiem, wiem. Mogę wydawać się monotematyczna. Doskonalę zdaje sobie sprawę, że poruszam się w jakimś wąskim obszarze i męczę go niemiłosiernie. Widzę jednak nadal problem, który bardzo ciekawi mnie. A jak powiedział (napisał) kiedyś pewien dość znany socjolog, Anthony Giddens, Problem badawczy powinien być zagadką, a zagadka to nie brak informacji, ale brak zrozumienia.
Informacje mamy. Jest bogata literatura głównie psychologiczna i socjologiczna, rozmaite badania opinii publicznej... Historie znajomych, osobiste doświadczenia.
I mimo tych wszystkich informacji, ja nadal nie rozumiem, dlaczego gonimy uciekające króliczki?
(Gdy już je dogonimy okazuje się, że wcale nie były takie puszyste. Mamy później dostępne piękne obrazki np. mężczyzny topiącego smutki w pubie, bo ta suka mnie zdradziła, a gdy już się otrząśnie z szoku i rozpaczy ląduje znów twarzą między piersiami innej suki. Tu instynkt płata nam figla. Szukamy partnera najatrakcyjniejszego fizycznie i genetycznie, aby mieć silne i zdrowe potomstwo... Kobiety nie są mniej naiwne i powierzchowne.)

Dlaczego nadal podlewamy usychającą roślinkę. Nie sądzę, że nie winno się jej pielęgnować, lecz gdy chwastów (wad i nieszczęścia) staje się więcej niż kolorowych płatków (chwil dobrych i szczęśliwych), to po co przycinać więdnące pędy skoro można wyrwać chwasty razem z korzeniami, oczyścić glebę z resztek i zacząć przygotowywać ją pod nową uprawę.
Gdy przyjdzie wiosna zasadzimy ziarno i będziemy czekać aż wykiełkuje, spoglądając na małe pędy ze szczyptą obawy, że znów dojrzały już i piękny kwiat przyduszą chwasty. A gdy to się stanie... trzeba będzie je wypielić, albo znów powtórzyć cały proces.

Strach, a raczej lęk. To on nas blokuje. To on wiąże sznurówki butów, uniemożliwiając zrobienie dużego kroku. Czego się lękamy? Samotności. Nieużyteczności. Niezależności. Niedopasowania.
To są owoce robaczywej, pełnej wady socjalizacji, w ramach której przyuczeni zostajemy do pełnienia odpowiednich ról społecznych. Zaznajamiamy się z zasadami usprawniającymi funkcjonowanie w danej zbiorowości.
I mimo że gdzieś tam, w środku, wiemy jak absurdalne jest to wszystko. To blokowanie siebie i odgrywanie przydzielonej roli jako mąż/żona, ojciec/matka, dziecko, przyjaciel/przyjaciółka, nauczyciel/nauczycielka, gej/lesbijka, indywidualista, cynik, margines społeczny... bo nawet recydywista spełnia swoją funkcje w strukturze społecznej, grając to, co zostało mu nakazane.
Niby wiemy, że nikt inny nie zadba o nas lepiej niż my sami, jednak, mimo wszystko, kiedy podnosi się kotara i orkiestra wygrywa znaną melodię, tańczymy swój taniec. Niczym marionetki, czasem jeszcze kierowane za pośrednictwem żyłek przez lalkarza, a czasem już we własnym zakresie pamiętając chorografię.

Odbiegłam i zboczyłam z toru.
Nie miałam chyba nigdy umiejętności zwięzłego, prostego, trafnego przekazywania myśli. To trochę literackie, masa w tym przenośni. Nawet mnie łatwo się pogubić, a jestem przecież twórczynią powyższych zdań...
Ufam jednak, iż gdzieś w tym tekście mym znajdziecie złota nić, która poprowadzi Was do sensu. Do tego, co autor miał na myśli. :)

Dziękuję.

czwartek, 1 listopada 2012

urocze dyniowe strachy


http://destylator.at/blog/213-o-strasznym-potencjale-atmosfery-amerykanskiej-nocy-zmarlych.html
-> Mój (gdański) halloweenowy teks trzydziesto-pierwszo-październikowe; moje dyniowe (warszawskie) zdjęcia drugo-październikowe.

Ogólnie Destylatora polecam nie tylko z racji udziału w tworzeniu tejże stronki. Bo czytałam zanim dodano mnie do zakładki "redakcja". O.:)

czwartek, 25 października 2012

Czy trudniej tworzyć związek z osobą "rozgrzaną" czy "oziębłą" emocjonalnie?

Fot.pysznych rzymskich lodów, smakujących przedstawicielom obu wyżej wspomnianych grup. ;)

poniedziałek, 8 października 2012

moda na slow?

Wakacje się skończyły. Fakt ten stał się niezaprzeczalny już nawet dla mnie (mimo że byłam dość kreatywna w odsuwaniu na dalszy tor powrotu do zrutynizowanej "nudnej" codzienności). Dziś (mój) pierwszy dzień ostatniego roku studiów. Z tej okazji (i braku czasu by sklecić dla czytelników coś konstruktywnego, bardziej zaangażowanego) zdecydowałam wykorzystywać niniejszy blog do... blogowania, czyli zgodnie z zastosowaniem. ;)

Jestem zadowolona ze współcześnie dominujących lobbystów (pomińmy kwestię żarówek, okej?) oraz kreatorów mody i stylu życia. Wszyscy (nie lubię stosować kwantyfikatorów, ale nie umniejszajmy sobie) wiemy, że dobrze być bio oraz eko. Istotne jest to dla planety, dla otoczenia, dla nas. Świadome podejście do sposobu życia, użytkowania, eksploatowania zasobów Ziemi, troska o środowisko, jego kondycje, zdrowie organizmów bardziej lub mniej żywych jest cool. I jest to naprawdę ekstra.

Słyszeliście o slow food? Jako wyznawczyni "zdrowego stylu życia" jestem niezmiernie uradowana widząc wyrastające na każdym kroku bary, restauracje, kafejki działające zgodnie z ideologią slow food (jakość i celebracja jedzenia) oraz współczłonków społeczeństwa biegających na siłownie, basen, do placówek sportowo-rekreacyjnych lub biegających po prostu.
Fajnie, że moda w końcu krzyczy silnym trenerskim głosem (kontrastując z popularnym wśród artystów okrucieństwem np. względem zwierząt tworząc "sztukę dla sztuki" niszcząc to, czego niszczyć prawa nie mamy) nakłaniając nas - owieczki do jedzenia może bardziej pożółkłej, jednakże zdrowszej trawki.

I narodził się slow fashion. Nurt promujący świadome, niekonsumpcyjne podejście do mody. Ceni się lokalnych projektantów. Ogranicza natomiast zakupy pełniące formę odreagowania, zabicia czasu, impulsowe, nieprzemyślane, hurtowe. Konsument zwraca uwagę na jakość, miejsce pochodzenia, sposób wytworzenia materiału, tkaniny, budulca nowego ciucha, jak i na kraj produkcji, warunki uszycia danej części garderoby (nie chodzi bynajmniej o dyskryminacje, ale walkę z wyzyskiem, niegodziwymi płacami etc.).
Zyskują projektanci krajowi, a nawet lokalni. Ceny ubrań z ich oferty są wyższe niż w popularnych sieciowych butikach, rozmiarówka niekompletna jednak zgodzę się z argumentacją zwolenników owego nurtu, iż warto poświęcić czas, energię, uwagę i pieniądze na coś trwalszego, lepszego jakościowo, tworzonego z pasją oraz podejściem indywidualnym, uszyte za godne pieniądze, nie z konieczności acz z wyboru niż drobnymi rączkami wygłodniałych azjatyckich dzieci pracujących od świtu do zmierzchu, od zmierzchu do świtu (i jeszcze dłużej) za maleńką miseczkę najtańszego ryżu.
To do nas przemawia. Mamy przecież sumienie!
Dodatkowo wspieramy rynek krajowy - nie przepastne kieszenie zagranicznych tytanów, rekinów biznesu, potentatów modowych.
Gdyby jeszcze w rzeczywistości odbite były świetlane hasła i założenia teorii. :)

Wszystko to niesie za sobą trend do recyklingu, niewyrzucania a przetwarzania, ponownego użytkowania, czyli do... slow design (?).
Fajnie. Może nie umrzemy pod stertą tandety, gratów, śmieci. Jednak czy moda silniejsza jest niż konsumpcjonizm?
Jak wiadomo moda przemija lecz nadzieja w ludzie. Może w następnym sezonie, gdy nurt slow zbrzydnie, zgnije, ulotni się coś w naszych głowach pozostanie?
Może do naszego dobra nie podchodzimy tak zupełnie bezrefleksyjnie? Oby.

piątek, 31 sierpnia 2012

Jeśli rozmawiamy o naszych pragnieniach, o naszych marzeniach...

Jak być szczęśliwym w związku?
Jak powszechnie wiadomo, na takie pytanie jest masa pięknych odpowiedzi - rad, których nie powstydziłby się Paulo Coelho. Ja zmącę jednak trochę wodę.
Moja odpowiedź natomiast nie spodobałaby się mojej babci, prababci i matce jej matki... Odbiega od klasycznego i stereotypowego ujmowania potrzeb i pragnień dobrej, kochającej kobiety.

Żeby być szczęśliwym w związku należy być egoistą.

Dlaczego? A gdzie poświęcenie, pełne oddanie, stawianie osoby ukochanej wraz z jej aspiracjami ponad siebie i swoje marzenia? Takie podejście sprawdza się tylko wtedy, gdy partner(ka) ma dokładnie taki sam stosunek do tematu.
Jesteśmy wtedy szczęśliwi, bo uszczęśliwiamy siebie nawzajem. Gorzej, gdy on(a) nie uwzględnia cię w swoich planach będąc egoistą (w dobrym znaczeniu). Skupiając się na osiągnięciu szczęścia przez realizację własnych potrzeb. Myśląc o sobie, co jest w pełni słuszne.
Naprawdę fair w takiej sytuacji byłoby gdybyś ty też stał(a) się egoistą i przestał(a) uszczęśliwiać siebie starając na siłę uszczęśliwić ukochaną osobę. Co, nie przeczę, jest niezmiernie trudne do wykonania przez dobrze z socjalizowane dziewczynki. Chłopcom chyba w tej kwestii jest znacznie łatwiej.
Goryczy porażki powstałej z racji braku oczekiwanego rewanżu nie da się zwalczyć słodkimi chwilami, wymuszonymi, wyłudzonymi, wykradzionymi niemal sytuacjami mającymi być namiastką snutych fantazji. Ona zawsze będzie czaiła się gdzieś we wnętrzu zżerając powoli od środka, czekając na najmniejszy bodziec, aby móc z błogosławieństwem eksplodować.

Dlatego właśnie, w celu wytworzenia zdrowych relacji interpersonalnych, należy być zdrowym egoistą. :)

sobota, 17 marca 2012

pseudo-tekst

Intrygującą tendencję, o której chcę dziś pisać, obserwuję od jakiegoś już czasu. Kilka lat minęło odkąd świadomie analizuję zastaną mnie rzeczywistość.
Odkąd z rezygnacją kręcę głową.
Najpierw, co prawda, rezygnacja to nie była.
Nie.
Bardziej złość.
Pogarda.
Teraz przywykłam do naszego pseudo-świata i pozostaję niezdumionym obserwatorem. Gotowym na wszystko. Pozbawionym chęci działania.
Zmian wprowadzania.

Pseudo-świat nasz składa się z pseudo-artystów, którzy tworzą sztukę, a raczej ... tak. Pseudo-sztukę.
Bo jak nazwać coś, co jest wytworem beztalencia, a na pewno niedużego talencia, czyli istoty nie dotkniętej iskrą bożą? Ona sama nazywa swoje pseudo-dzieła sztuką. Zapomina jednak o przedrostku pseudo. Mniej lub bardziej naumyślnie.
Pseudo-sztuka, która nas otacza wszechstronnie, jest wszechobecna, czyha na potencjalnego zainteresowanego kontemplacją pseudo-dzieła owego pseudo-artysty, pseudo-uwrażliwionego nie siląc się nawet na powierzchowne ukrycie kontekstu. Na przykrycie choćby kawałka siebie cieniutkim skrawkiem lnianej tkaniny. Na tajemnice. Na sens.
Pseudo-artysta krzyczy za pomocą swoich wytworów, nierzadko obrażających wąziutki światek prawdziwej sztuki, że ma talent, że jest wrażliwy, że trzeba go cenić, że on rozumie ten wąziutki światek prawdziwej sztuki, który poczynaniami swymi obraża i zawężą.
Pseudo-artysta jest dekadencki. Jest cieniem człowieka.
Jednak cieniem jest wielkim, gdyż, mimo pogardy i współczucia jakimi darzy pospolitych ludzi, swoją działalnością uświetnia teraźniejszość nie wspominając o przyszłości.

Pseudo-inteligenci (następna składowa pseudo-świata) natomiast kiwają z aprobatą głowami pochylając się nad dziełem znamiennego twórcy, którego zapewne dumą nie napawałby fakt, iż posiada takie właśnie grono uczniów. Przeświadczenie zrodzone w głowach pseudo-inteligentów o ich nad inteligencji oraz ponadprzeciętnie funkcjonującym umyśle jest wystarczająco silne, aby notorycznie i skutecznie (a często nawet ostatecznie) zamazywało bijącą po oczach śmieszność swoich oraz swoich współtowarzyszy poczynań.
Pseudowatości.
Operują [pseudo-inteligenci] na ogół bardziej wyszukanym słownictwem. Lubują się w tak zwanych trudnych słówkach, gdyż to podwyższa w ich mniemaniu wartość intelektualną. Myśli swe przekazują rozmówcy w sposób wyszukany, dwuznaczny, rządzący się inną niż przyjęta logiką. W sposób taki, aby dysputant/dysputanci dysputy nie byli w stanie w pełni zrozumieć założeń, przekonań, teorii dysputanta będącego właśnie pseudo-inteligentem. Celem tego zabiegu jest wprowadzenie konkurentów, współpracowników, wrogów i przyjaciół w zawirowania w okolicach kory mózgowej, zakłopotanie czy zwątpienie w siłę własnego umysłu, a co za tym idzie, uzyskanie przez niego [pseudo-inteligenta] przewagi.
Żeby osiągnąć mistrzowską niemal precyzję w (w prosty sposób) wyżej opisanym sposobie należy być pseudo-inteligentem dłuższy czas, gdyż taktyka ta wymaga znacznej zaprawy w boju oraz wymazania z pamięci mądrej maksymy mówiącej coś na wzór:
nie głupim jest człowiek, który nie rozumie słów swojego rozmówcy, jednak ten, który nie potrafi w sposób jasny myśli swych przekazać.

Należy nie bać się sarkazmu, ironii, poddawać w wątpliwość właściwe funkcjonowanie świata oraz jego współmieszkańców, hejtować co się da i jak da się najczęściej, być sceptycznym, zrezygnowanym. Podziwiać nieżyjących twórców i żałować, że takich ludzi już nie ma.

Można wtedy stać się pełnoprawnym pseudo-człowiekiem.

niedziela, 26 lutego 2012

z cyklu: wygrzebane z przykrytej kurzem szuflady

Mimo, iż to najświeższe nie-wiadomo-co do zakurzonej szuflady wrzucone, gdyż stworzone w pierwszej połowie stycznia roku bieżącego, będzie tu właśnie. Będzie cykl cały współtworzyło.
I niech stanie się przeszłością. ;)
Już jest, nawet gdybym nie chciała.

Starając spojrzeć z boku na moje poczynania... W głowie zagnieździła się pewna myśl, której nie potrafię wyplenić... A mianowicie: przejawiam skłonności narcystyczne.

Niniejszy esej... Jest to esej.
Ponoć.
No dobra. Zaczynam.
Koniec z dygresjami.
Dodam tylko, że...
No dobra!

W nieustannej ucieczce przed mainstreamem
czyli zmagania nastolatka – trend-settera we współczesnym „ometkowanym” świecie

Anna Daleki (czyli właśnie ja. Żadne z moich alter ego)


Niniejszy esej traktować będzie o subkulturze, która, ku ogromnemu niezadowoleniu jej członków, ostatnimi czasy zyskała na popularności. Zanim jednak przejdę do współczesnych hipsterów, bo to właśnie o nich będzie mowa, przybliżę niektóre pojęcia, jakich będę używać oraz wspomnę pokrótce o korzeniach omawianej w dalszym tekście grupy społecznej.
Termin subkultura odbierany może być różnorodnie w zależności od jego ujęcia.
Biorąc pod uwagę jego etymologię dochodzimy do rozłamu słowa na „sub” i „kultura”. Przedrostek „sub” oznacza „pod” i odnosi się do namiastki czegoś niższego, gorszego.
Jako synonim terminu subkultura można zatem używać wyrazu podkultura. Definicja ta w naukach społecznych używana była początkowa do określenia grup patologicznych, stąd zapewne jej negatywny wydźwięk. Jednakże współcześnie pierwotne znaczenie owego terminu zatarło się i, moim zdaniem, odbieranie go w przybliżonej wyżej formie jest co najmniej krzywdzące dla obecnych subkultur, które stały się raczej znaczącymi elementami tworzącymi szeroko rozumianą kulturę, mimo iż często członkowie kulturowych mniejszości buntują się przeciw zastałej ich rzeczywistości.
O podejściu negującym obowiązujące wzorce kulturowe, posiadającym pejoratywny wydźwięk mówi potoczne rozumienie omawianego pojęcia, natomiast ujęcie opisowe - w mojej opinii najbardziej adekwatne - określa subkulturę jako segment życia społecznego wraz z jego kulturą, który wyodrębniony jest według danego kryterium, a zarazem nie ulega wartościowaniu i stopniowaniu na zjawiska wyższe, niższe, gorsze bądź lepsze kulturowo.
Na ogół wyznawcami subkultur są młodzi ludzie. Bowiem to właśnie ta grupa ma skłonności do nieustannego buntu, manifestacji swojego niezadowolenia oraz chęci zmian. Ponadto pragnie odseparować się od świata dorosłych, ale również przynależeć do czegoś większego. Swoją odrębność, indywidualność, a zarazem członkostwo w danej grupie podkreślają specyficznym strojem, językiem, fryzurą, preferencjami muzycznymi oraz ideologią.
Bunt przeciwko bieżącym realiom prowadzi do powstania zachowań jakie określają terminy: antykultura, kontrkultura oraz kultura alternatywna.
Antykultura jest aktem samego odrzucenia, ogranicza się tylko i wyłącznie do zanegowania obowiązującej kultury. W zjawisku kontrkultury natomiast, po wyrażeniu sprzeciwu i niezadowolenia z obowiązujących kanonów, następuje próba powołania nowej kultury. Na ogół cechuje się charakterem spontanicznym, oddolną inicjatywą oraz odmiennymi poglądami od zbiorowości.
Przejawianie przez młodzież potrzeby do prezentowania odmiennych poglądów niż, te przyjęte prowadzi do kolejnego terminu, który pragnę pokrótce przybliżyć, a mianowicie kultury alternatywnej. Jak sama nazwa wskazuje, pojęcie to przejawia się w opozycyjnym podejściu do zastanych realiów, inności, awangardzie. Nie przejawia jednak skłonności do nadmiernej agresji. Zwolennicy „alternatywy” skupiają się na sztuce, stale poszukując nowych form i sposobów jej tworzenia, za pomocą których demonstrują swoje poglądy oraz wyrażają siebie. Na ogół zachowują neutralność polityczną, lecz skłaniają się bardziej ku poglądom lewicowym.
W momencie zakwestionowania aktualnych w danym okresie norm, tworzy się potrzeba wykreowania nowej mody. Młodzi ludzie poszukują oryginalnych i innowacyjnych sposobów na tworzenie własnego stylu, czy to w stroju, słuchanej muzyce czy rozmaitej maści gadżetach podkreślających ich indywidualność. Takich ludzi nazywa się trend-setterami, co jak sama nazwa wskazuje oznacza kreatora stylu. Osobę wyznaczającą nowe kanony mody. Często trend-setterzy zatrudniani są przez firmy, aby promować ich produkty „na ulicy”, jednak pierwotnie jednostki te działały naturalnie i niekomercyjnie. Dobrowolnie, często nieumyślnie wytyczały i nadal wytyczają ścieżki, którymi z uporem podążają łowcy trendów. Ci natomiast składają się z mniej kreatywnych współobywateli oraz specjalnie powołanych przez bardziej lub mniej znane marki zespoły śledzące najświeższe, jeszcze niszowe, pomysły trend-setterów. Następnie dostarczają informację, za pomocą których koncerny tworzą masową produkcje i upowszechniają dany styl. I tak właśnie alternatywne i niekonwencjonalne pomysły trafiają do mainstreamu.
Mainstreamem natomiast jest właśnie wszystko to, czego owi alternatywni nastolatkowie nie chcą, ponieważ mainstream jest masowy, nieoryginalny, schematyczny, przez co traci na swej odrębności.
Wyżej przedstawione zjawisko prowadzi do porzucenia preferowanego stylu i ponownego szukania owej niszy. Tak wygląda niekończąca się ucieczka nastolatka – trend-settera, na miano którego w obecnych czasach niekwestionowanie zapracował i zasłużył hipster. Zanim jednak przejdę do próby zdefiniowania współczesnych hipsterów i nakreślenia dylematów z jakim się borykają, przedstawię zarys powstania tej intrygującej subkultury.
Na pierwsze ślady hipsterów można natknąć się pod koniec lat 40. w Stanach Zjednoczonych. Nazwa jaką określano ową grupę była nieco inna od obecnej, a brzmiała: „hipstersi”. Subkultura ta zrzeszała młodych niezamożnych amerykańskich fascynatów kultury murzyńskiej wywodzących się na ogół z gett, którzy słuchali be-bopu (nurtu jazzu) i/albo afro- -kubańskiej muzyki, zachowywali się spokojnie, z dystansem, obojętnie oraz promowali pojednanie czarnych i białych członków społeczeństwa.
W korzeniach hipsterów można znaleźć również znanych wszech obecnie hipisów, jednak wiele współczesnych grup społecznych zapożyczyło coś od „dzieci kwiatów”. Jakoże zjawisko to jest w miarę powszechne, postanowiłam nie omawiać go w niniejszym eseju.
Nazwa „hipster” prawdopodobnie pochodzi od wyrazu „hep”, czyli okrzyku muzyków jazzowych z lat 40. oznaczającego podziw dla czyichś umiejętności, wyczucia bądź stylu. Na początku lat 50. nazwa z jakiej ostatecznie powstała ta obecnie obowiązująca brzmiała, więc „hepster”.
Na przełomie kilku lat od hipstersa przez hepstera do hipstera jego cechy wewnętrzne i zewnętrzne ulegały metamorfozie. W latach 50. hipster nadal słuchał be-bopu jednak ubierał się znacznie lepiej. W oczach innych ludzi stał się obiektem podziwu, kimś godnym naśladowania.
W tym samym okresie w Polsce występowało zbliżone zjawisko. Odpowiednikami amerykańskich nastolatków z wyrafinowanym stylem byli bikiniarze, czyli buntownicy przeciw rzeczywistości i narzucanym normom (również polityce PRL).
Jak widać omawiana przeze mnie subkultura nie jest zupełnie nowym trendem społecznym, lecz przywróceniem i uaktualnieniem niegdyś popularnej subkultury, która została w pewnym stopniu uśpiona przez ogarniający amerykańskich (i nie tylko jednak zdecydowanie Amerykanie w tej kwestii wiodą prym) konsumentów konsumpcjonizm lat 80., 90. trwający do dziś. Przyzwolenie na masowe „ometkowywanie” ulicznego krajobrazu, wnętrz mieszkań oraz samych mieszkańców nie dotknęło Polaków w tym samym stopniu, co Amerykanów, jednakże przedstawione zjawisko wystąpiło również w naszym kraju, tylko znacznie później. Kiedy fakt zaznaczania swoich stref wpływu przez marki stał się powszechny i oczywisty do głosu doszły naturalne reakcje młodszej części społeczeństwa – tej skłonnej do buntu.
Po chwili słabości – zapomnieniu, pogrążeniu się przez młodzież w miłości do marki oraz poddaniu się presji bycia cool – nastąpiło otrzeźwienie z dotychczasowego szaleństwa i wszystko zaczęło się na nowo. Potrzeba alternatywy, poszukiwanie niszy, odróżnienia, okazania swojego indywidualizmu ponownie zakiełkowała w sercach młodzieńczej części społeczeństwa.
A wszystko znowu zaczęło się w Ameryce. Tak przynajmniej głoszą podania. To właśnie najpierw amerykańskie nastolatki zbuntowały się przeciw wszechobecnemu metkowaniu ich oraz otaczającego ich przestrzeni publicznej. W ramach protestu, jak na alternatywnych indywidualistów przystało, zaczęli odpruwać metki ze swoich markowych ubrań, a kroki swe skierowali do secondhendów, czyli sklepów z odzieżą używaną, w których znaleźć mogli „perełki” - oryginalne i pojedyncze egzemplarze garderoby. Kilka lat temu fenomen ten zawitał również do innych, słabiej rozwiniętych oraz przejawiających mniejsze nastawienie na konsumpcjonizm, krajów w tym Polski.
Tym oto sposobem powstali, a raczej powrócili, polscy buntownicy, miłośnicy klimatów niszowych, niespopularyzowanych, porzucając wcześniej używaną nazwę (bikiniarze) i przyjmując jej amerykański odpowiednik.
Podać dokładną definicję hipstera jest niezwykle trudno, gdyż nie sposób wymienić wszystkie elementy składające się na przedstawiciela omawianej subkultury. Ponadto części składowe ulegają nieustannej zmianie. Prawdziwy hipster odrzuca to, co zaczyna znajdować się w mainstreamie, a w puste miejsce znajduje coś naprawdę undergroundowego. Przynajmniej stara się to czynić.
Według urbandictonary.com hipster to osoba niezależna, otwarta na poznawanie nowych kultur, wrażliwa na rozmaitej maści sztukę, niestroniąca od tatuaży, inteligentna, naturalnie (sama z siebie) będąca „cool”, cechująca się ignorancją, często kipiącym podejściem do innych ludzi szczególnie nie-hipsterów. Słucha oryginalnej i niekomercyjnej muzyki takiej jak jazz i indie-rock, a także preferuje rytmy soulowe oraz hiphopowe, mimo iż nie utożsamia się z tymi klimatami. Nie jest fanem. Wynajduje często nieznane zespoły i utwory, których słucha dopóty nie staną się znane.
Ponadto hipster ceni wartość samodzielnego myślenia. Nie tylko jest tolerancyjny, ale wręcz afiszuje się ze swoimi liberalnymi poglądami demonstrując sympatię i poparcie dla środowisk homoseksualnych oraz mniejszości rasowych. Członkowie omawianej subkultury prowokują często strojem oraz pozą odpowiednio stylizując się, czy uwypuklając swoją metroseksualność. Między innymi przez takie zachowanie zacierają występujące w społeczeństwie różnice kulturowe.
Warto dodać, że przedstawiciel omawianej subkultury nie tylko podziwia sztukę, ale również jest artystą. Fotografuje wydarzenia, prowadzi bloga, tworzy muzykę, śpiewa, tańczy, maluje, rysuje – każda forma jest dozwolona. Ważne, aby w niekonwencjonalny i osobliwy sposób wyrazić siebie. Tym samym praca „na etacie” nie jest mile widziana, ponieważ oznacza to zaprzedanie oraz wyzbycie się cząstki indywidualizmu. Bycie zależnym i skorumpowanym. Na ogół więc hipsterzy uprawiają tak zwane wolne zawody np. copywriter bądź tłumacz.
Można stwierdzić, iż współcześni hipsterzy są subkulturową hybrydą. „Pożyczają” oni niektóre składniki, tworzące ich jako niezależnych, anty-mainstreamowych osobników, od innych, obecnie funkcjonujących, grup. Jako przykład można podać słynne już „hipsterskie” okulary w grubych, większych oprawkach, które pierwotnie przypisywano nerdom (kujonom) z tą różnicą, że nie pełnią one funkcji leczniczej, gdyż posiadają szkła „zerówki” lub wcale szkieł nie posiadają. Tak samo jest z flanelową koszulą w kratę, będącą niegdyś znakiem rozpoznawczym wyznawców subkultury grunge natchnionych stylem kapel rockowych. Są to jedynie oryginalne, i co ciekawe – już modne jednak nadal uparcie noszone, akcesoria.
Zagłębiając się dalej w subkulturę hipsterów napotykamy na więcej sprzeczności. Otóż hipster jest fanem marki Apple – dumnym użytkownikiem iPhone'a oraz macbooka light. Pija kawę w Starbucksie (na ogół biorąc na wynos, spacerując po mieście i „lansując się”) oraz zaczytuje się w piśmie „Vice”, które przez złośliwych określane jest jako biblia hipsterów. Atrybuty te są niczym innym jak pierwszym krokiem wtajemniczenia, gdyż bardziej pożądane jest kupowanie kawy w przydrożnej budce bez loga bądź noszenie jej w kubku termicznym dodatkowo specyficznie ozdobionym przez właściciela. Osobliwe upiększenie zwykłych rzecz mieści się w kanonie hand made – również dobrze odbieranym.
Wyżej przedstawione cechy, będące niekiedy sprzecznościami, spowodowały, jak sądzę, społeczną niechęć do hipsterów. Powstały prześmiewcze filmiki, artykuły, niekiedy w zabawny, jednak na ogół obraźliwy sposób definiujący przedstawianą subkulturę. Zachowanie hipsterów, którzy nota bene nigdy nie przyznają się do swojego hipsterstwa, jeśli oczywiście są prawdziwymi „naturalnymi” hipsterami i chcą za takich uchodzić, prowadzi do sztucznych sytuacji, w których młody człowiek tak bardzo pragnie być indywidualny, że odcina się nawet od grupy, do której przynależy i z którą się utożsamia. Nic dziwnego, że takie podejście wzbudza uśmiech na ustach postronnego obserwatora. Problem i udręka hipsterów polega na tym, iż znaczna ich część rzeczywiście przejawia działania alternatywne, wyróżnia się, kreuje trendy oraz spełnia pozostałe wytyczne z definicji hipstera, jednakże zdaje sobie również sprawę z tego, że hipsterstwo obecnie znajduje się w mainstreamie, a przed tym przecież hipster ucieka. W takim wypadku przyznanie się do przynależności do tej subkultury byłoby wejściem do mainstreamu i wyrzeczeniem się swoich ideałów.
Po takiej analizie nasuwa się też pytanie: jak to właściwie jest z tymi hipsterami? Otóż tak naprawdę wszystko jest spójne i w miarę logiczne. Współczesny hipster nie gardzi marką. On ją docenia. Odrzuca natomiast przyjęte normy i obowiązującą aktualnie modę. Nic nie stoi zatem na przeszkodzie, żeby otaczać się przedmiotami „z metką” byleby nie dać się „ometkować”. Tak jak wspominałam w początkowej części tekstu, życie hipsterom utrudniają tak zwani „szpiedzy stylu”, czyli pracownicy koncernów na ogół zajmujących się modą, śledząc i podkradając autorskie, często impulsywne idee młodzieży zmuszając ją tym samym do porzucenia świeżo wykreowanego stylu oraz przedmiotów dotychczas użytkowanych, gdyż po chwili stają się one pospolite, noszone, posiadane przez masy.
Jak widać być hipsterem nie jest łatwo. Trzeba stale zachowywać czujność, gotowość na ataki z różnych stron - swoich przeciwników jak i fanów. Należy trwać w stałej gotowości do ucieczki przed mainstreamem, zmiany wyznawanych dotychczas wzorców, porzucenia ciężko komponowanego „ja” i ruszeniu w pogoń za ulotną indywidualnością.


Uff.
Koniec.

piątek, 24 lutego 2012

z cyklu: wygrzebane z przykrytej kurzem szuflady

Społeczeństwo nierozumne
Anna Daleki
neteor.blogspot.com/2011/04/spoeczenstwo-nierozumne.html


W niektórych kręgach posiadanie „odpowiedniej” sylwetki czy twarzy jest już obowiązkiem. Wygląd coraz częściej staje się narzędziem pracy nie tylko wszelakiej maści modeli czy aktorów.

Przykładem tego absurdu może być osoba pracująca przed kamerą, czy asystent dyrektora. Przecież pani czy pan prowadzący wiadomości lub asystenci odbierający telefony, nie wykonają lepiej swojej pracy ze względu na brak zbędnych kilogramów i dobrą aparycje. Już nie tylko nasza wiedza, siła - narzędzia, którymi wykonujemy pracę, się liczą. Staliśmy się w całości towarem na sprzedaż. Dlaczego na niektóre stanowiska przyjmowane są osoby urodziwe i zgrabne, a nie te bardziej kompetentne?

Odpowiedź na powyższe pytanie tkwi w ludzkim umyśle, a dokładniej w psychologicznych aspektach i automatycznych reakcjach na dany bodziec.

Zapoznając się tezami, które prof. Robert Cialdini przedstawił w książce Wywieranie wpływu na ludzi, można się dowiedzieć, że społeczeństwo ma tendencje do przypisywania pozytywnych cech temu, kto się podoba. Ktoś może stwierdzić, że gusta są różne. Każdy człowiek bowiem woli inne smaki czy zapachy, tak samo jak każdemu podobają się inne osoby. Jednak o tym, czy ktoś spełnia kryteria „ładności”, decydują obowiązujące kanony. Kiedyś były to puszyste kobiety o obfitych kształtach, które z lubością malował Rubens. Później prym wiodły dziewczyny o „chłopięcej” figurze. Obecnie na topie są kobiece sylwetki z zaznaczoną talią, biustem i biodrami. Wszystko oczywiście w rozmiarze S. Można to zobaczyć na wybiegach, bo co tu dużo ukrywać: to projektanci wyznaczają trendy, nawet dla osób nie interesujących się modą.

Ludzie mają skłonność do podążania za tłumem zwaną „owczym pędem”. To stad tak duży odsetek młodzieży cierpiącej na anoreksję czy bulimię. Czy twórcy panujących trendów narzucają nam swoją wolę? Nie! Ludzie bowiem obdarzeni są rozumem właśnie po to, by robić z niego użytek. Powinniśmy kierować się zdroworozsądkowym podejściem do tematu. Przecież ślepe dążenie do narzuconego odgórnie ideału jest zachowaniem absurdalnym, żeby nie powiedzieć - głupim.

Słyszałam głosy twierdzące, że przyczyną głodzenia się nastolatków są właśnie osoby dyktujące modę. Nie muszę chyba długo tłumaczyć, jak bezpodstawne jest to stwierdzenie. Nie można winić projektantów czy trendseterów za krzywdy, jakie robimy sobie, myśląc, iż spełniamy postawione nam oczekiwania. Moda jest sztuką i nie robi nikomu krzywdy. Czy ktoś kiedyś pomyślał, by oskarżyć Michała Anioła, twórcę rzeźby Dawida, o narzucanie wizerunku mężczyzny? To my w braku rozwagi i obsesyjnym pragnieniu bycia „na topie” ową krzywdę wyrządzamy sobie sami. Jesteśmy idealną karmą dla techników wpływu społecznego, ponieważ większość z nas chce być lubianym, pozytywnie odbieranym, chce coś znaczyć. Myślimy, że jeśli upodobnimy się do tłumu, zyskamy akceptację i szacunek. Zwykle tak się nie dzieje. Masa co jakiś czas wyrzuca przetrawione resztki swoich ofiar.

niedziela, 5 lutego 2012

Kochajmy się ten jeden dzień

Wielkimi krokami zbliżają się Walentynki - święto ludzi zakochanych, z którego powodu pary okazują sobie miłość za pomocą tandetnych gadżetów. Jest to również pretekst, aby poinformować "podobającą się" osobę o swoich uczuciach.
Wszystko to odbywa się w kiczowatej różowo-czerwonej atmosferze, która o dziwo zupełnie mi nie przeszkadza. Stała się nierozerwalnym elementem dnia owego.
Nie drażni mnie też komercyjna natura Dnia Św. Walentego i zatarcie, zaprzepaszczenie pierwotnego znaczenia oraz przekazu jakie miało święto to nieść, gdyż cóż obecnie nie uległo presji społecznej, jest wystarczająco alternatywne (nawet sama alternatywa nie jest czysto undergroundowa), nie poddało się wpływom rynku, nie stara się przypasować gustom konsumentów, nie jest komercyjne, tandetne, powszechne?
Z pewnością nie święta.
Może jest gdzieś nisza nieskalana jeszcze palcem marketingu, jednak nie powinniśmy oczekiwać, iż w niszy tej znajdować się będą popularne święta, za pomocą których można sporo zarobić na stadzie ufnych baranków jakimi są wiecznie nienasyceni konsumenci, czyli własnie my, moi mili.

Jest jednak, gdyż jestem tylko człowiekiem, coś, co drażni mnie niezmiernie w Walentynkach.
Nie są to kiczowate akcesoria, jakimi przepełnione są sklepy, bo przyznam, że lubiłam dostawać w gimnazjum kartki walentynkowe od "cichych wielbicieli", które w rzeczywistości były od koleżanek, o czym każda z nas dobrze wiedziała, ponieważ chłopców nie zajmowały takie babskie sprawy, a tym bardziej okazywanie uczuć dziewczynie, czerwoną różę w liceum wręczoną nieśmiało przez kolegę z klasy i nadal nie pogniewałabym się na widok pluszowego misia trzymającego czerwone puchate serduszko otoczone białą koronką z napisem "kocham Cię".
To o to słowo właściwie mi chodzi.
I może być napisane w rozmaitych językach świata, jednak nadal znaczy to samo. Nie powinno się szastać nim na prawo i lewo - i tak jest cholernie wyświechtane.
Dodatkowo, dlaczego tylko w ten jeden dzień, 14 lutego, ludzie mają okazywać sobie miłość (jeśli ona istnieje, ponieważ często mylona jest z pożądaniem, zafascynowaniem, przyzwyczajeniem)?

Przypomniał mi się kawał o Jasiu, który przychodzi do sklepu, aby zakupić kartki walentynkowe i pyta się sprzedawcy:
- Czy dostanę kartkę z napisem "jesteś jedyną"?
- Tak - odpowiada sprzedawca
- W takim razie poproszę pięćdziesiąt.


Uważam za bardzo niesprawiedliwe celebrowanie tego dnia jako swojego święta, święta zakochanych, jeśli nie ma tego uczucia w inny, normalny, dzień. A tym bardziej nie rozumiem zmuszania partnerów do jakiegokolwiek świętowania, skoro nie mają na to ochoty, nie ze względu na brak bycia zakochanym, lecz z powodu nieodczuwania klimatu.

Ja pragnę być adorowana przez mojego potencjalnego mężczyznę nieustannie, bez względu na datę widniejącą w kalendarzu. A jeśli okazywanie głębszych uczuć możliwe jest tylko w ten jeden dzień (lub wcale), to warto zastanowić się czy jest sens funkcjonować w takim związku.

środa, 18 stycznia 2012

bad truth

Oni stale twierdzą, że nie powinniśmy kłamać. My wszyscy mamy być prawdomówni.
Ale dlaczego prawda ma być lepsza niż kłamstwo? Bo jest szczera?
Nawet jeśli rani i zabija to trzeba ją głosić?
Bo jest ... prawdą?
Cóż. Potrzebuję znacznie lepszej argumentacji niż powyższa.
A dlaczego kłamstwo jest złe?
Bo nie jest prawdą, czy dlatego, że jest kłamstwem? Hm. Jakieś pomysły?

Otóż ja twierdzę, że kłamstwo wcale nie jest złe i tu nawet nie chodzi o stopień słuszności sprawy. Uważam, iż ludzka wola przetrwania jest na tyle silna, niezłomna, że perfekcyjnie potrafimy się przystosować porzucając zbędne, nieużyteczne, przestarzałe cechy, a na ich miejsce przysposabiając sobie te aktualniejsze i bardziej przydatne.
(Prosta teoria ewolucji głosi coś w tym stylu)
Tak czyni każde stworzenie, jeśli oczywiście chce przetrwać, a co za tym idzie przedłużyć gatunek.
Dodatkowo, gdyby człowiek był szczery tak w stu procentach, to musiałby się prawdopodobnie udać na wygnanie. Zostać pustelnikiem i żyć w samotności, gdyż w stadzie nikt nie posiada przywileju bezgranicznej szczerości. Nikt nie może pozwolić sobie na prawdę.
A człowiek jest zwierzęciem stadnym. Musiał się zatem przystosować, aby móc spełniać swoje przeznaczenie.

Gdybym zgodnie z prawdą wyznała co, bądź o czym, myślę straciłabym wszystkich przyjaciół, znajomych i pewnie nawet rodzina nie miałaby ochoty na utrzymywanie ze mną jakichkolwiek kontaktów.
Sądzę, że każdy choć raz myślał "złe" rzeczy o każdym ze swoich bliskich czy znajomych. Uogólniając o każdym poznanym, zauważonym itd. człowieku.
Zdradzenie prawdziwych poglądów nie pozwoliłoby na późniejsze zacieśnienie relacji i, co za tym idzie, możliwości skorygowania wcześniejszej opinii. Nie wspominając już o tym, że mogłoby się zrobić najzwyczajniej przykro osobie, która właśnie poznała szczere zdanie na swój temat, które zauważmy wcale nie musi być permanentne. Może być ukształtowane przez nieobiektywne czynniki, błędy i inne niezależne zjawiska.

I jeszcze ... nie wierzę żebyście chcieli wiedzieć, co o Was myślę, bo za bardzo Was lubię, aby móc Was stracić. ;)