Są takie chwile, takie dni, a nawet lata kiedy jesteś ludzkim magnesem. Przyciągasz.
Są też momenty kiedy efekt jest odwrotny. Skupmy się jednak na (pozornie) pozytywnym obliczu.
Wysyłasz energię. Na ogół nieświadomie. Nie zabiegasz, nie szarpiesz, nie walczysz. Ale dostajesz, bo liczy się to, co wewnątrz. Równowaga, harmonia... Miłości. Tak naprawdę wszystko oscyluje wokół miłości. Każdy szuka miłości.
Lgnie do niej.
Jak ćma do światła, do ognia.
Tak. Wiem.
Ogień spala, dlatego tak dużo ciem płonie. Nie jest to teraz istotne.
Miłości jest wiele. Ma ona rozmaite rozmiary, kształty, kolory...
Akceptacja własnego "ja", samozadowolenie, zaufanie sobie to jedna z odmian miłości. To ona powoduje ową magiczną energię. Przyciągnie.
Wysyłane fale mkną niezauważenie, niepohamowanie. Subtelnie i łagodnie niczym barwne motyle. Nie znaczy to, że są słabe. O nie. Nie biorą jeńców. Nie napotykają barier, nie znają granic, nie widzą różnic i przeciwwskazań. Trafiają w sedno zagarniając, co ich. Co chcą.
Tylko - jak motyle - żyją krótko.
Tylko - jak kwiaty - usychają bez wody.
Tylko - jak niemowlęta - potrzebują stałej opieki.
Nie widzisz ich i nigdy nie ujrzysz. Nie znajdziesz dowodu ich istnienia. Magi się nie bada.
Jednak możesz je wytworzyć. Wyprodukować.
I przyciągnąć.
Uważaj jednak. Moc - ta moc, jest silna.
Do miodu lecą pszczoły. Przyciąga on też niedźwiedzie. Nie misie. Niedźwiedzie.
A wystarczy jeden, żeby zjeść cały miód. Nie zostawić niczego.
Zgasić Cię.
Zabić. Niekoniecznie fizycznie.
sobota, 17 sierpnia 2013
wtorek, 18 czerwca 2013
środa, 10 kwietnia 2013
poniedziałek, 1 kwietnia 2013
Deep Ellum - Dystrykt Latino
Deep Ellum
Dallas, Texas
Latynoska dzielnica wielkanocna niedzielą.
Słoneczna, radosna, opustoszała i niezmiernie urokliwa.
Spotkałam imprezujących w klubie Deep Ellum (jak nazwa dzielnicy), umykających przed skwarem mieszkańców, dwóch młodych "gangsterów" i starszego pana chcącego zrobić dla nas show magiczne przy użyciu kart.
Lokalni artyści w swej twórczości nawiązują do latynoamerykańskich korzeni wprowadzając klimat meksykańskiej mieściny.
Deep Ellum kontrastuje z resztą dystryktów Dallas.
Deep Ellum nadaje Dallas magii.
Dallas, Texas
Latynoska dzielnica wielkanocna niedzielą.
Słoneczna, radosna, opustoszała i niezmiernie urokliwa.
Spotkałam imprezujących w klubie Deep Ellum (jak nazwa dzielnicy), umykających przed skwarem mieszkańców, dwóch młodych "gangsterów" i starszego pana chcącego zrobić dla nas show magiczne przy użyciu kart.
Lokalni artyści w swej twórczości nawiązują do latynoamerykańskich korzeni wprowadzając klimat meksykańskiej mieściny.
Deep Ellum kontrastuje z resztą dystryktów Dallas.
Deep Ellum nadaje Dallas magii.
wtorek, 19 marca 2013
AMBER Alert! (missing child)
7.20 a.m., Conroe, TX, US.
- Hej. Spójrz na to - słyszę głos mojego chłopaka zbierającego się do wyjścia do pracy.
- Mmmm - w ten sposób wyrażam niezadowolenie. Nie obudziłam się jeszcze.
- Wiesz co to? Zobacz - czuję, że wchodzi na łóżko i sunie do mojego boku.
- Cooooo? - Pytam przesuwając kawałek koronkowej opaski na oczy na czoło.
- Wiesz co to znaczy?
Przed moim jednym okiem, które naraziłam na jasność poranka pojawia się iPhone. Na jego wyświetlaczu widnieje napis: Amber Alert
- Nie... Huragan? - Odpowiadam nieco skołowana i nie do końca przytomna.
- No chyba nie... To chyba jak porwą dziecko...
- Nie wiem... Chyba tak. Widziałam wczoraj jak wchodziliśmy do sklep, że kogoś kidnapping, czy coś. Sprawdzę jak wstanę.
Nasunęłam opaskę z powrotem na swoje miejsce, otrzymałam buziaka w policzek i pogrążyłam się w słodkim półśnie.
Tymczasem policja z Houston poszukiwała Stephanie Phillips - czteromiesięczną dziewczynkę porwaną przez faceta swojej 26-cio letniej matki niebędącego biologicznym ojcem dziecka.
Przez komunikaty radiowe i telewizyjne, a w głównej mierze Internet (to przez niego w oparciu o lokalizację na iPhone pojawił się komunikat. Po wpisaniu w wyszukiwarkę Google frazy "Amber Alert Houston" wyskoczyło mi to) informując obywateli o pomocnych w identyfikacji sprawcy i ofiary detalach, takich jak miejsce, w którym byli widziani po raz ostatni, marka, kolor i numery rejestracyjne samochodu (skradzionego przez) poszukiwanego, jego dane osobowe, zamieszczenie mapki z zaznaczonym obszarem w obrębie, którego mogą znajdować się poszukiwani, a od około dwóch godzin po publikacji pierwszych informacji upublicznione zostały również zdjęcia twarzy Stephanie - zaginionego dziecka oraz podejrzanego, Byrona Gee('a).
Pod zdjęciami zamieszczony jest pełny opis, który pomaga w identyfikacji poszukiwanych.
Korzystanie z rozwoju technologicznego usprawnia pracę policji oraz umożliwia pomoc obywateli. Każdy otrzymuje informacje na swój telefon komórkowy i traktuje sprawę dużo bardziej personalnie niż gdyby przeczytał o tym przez przypadek podczas porannego śledzenia wydarzeń, bądź słuchając radia w drodze do pracy. Teraz nieświadomie, mimowolnie i automatycznie będzie poszukiwał wzrokiem białego Forda Expedition z 1999 roku oraz czarnego młodego mężczyzny, bosego z małym, również czarnoskórym dzieckiem.
AMBER Alert jest inicjatywą The National Center for Missing & Exploited Children. Obszary na terenie, których prowadzona jest działalność organizacji to: Canada, New York, Florida & Texas. Więcej informacji na temat The National Center for Missing & Exploited Children i programów (i.im. AMBER Alert) pod tym linkiem.
- Hej. Spójrz na to - słyszę głos mojego chłopaka zbierającego się do wyjścia do pracy.
- Mmmm - w ten sposób wyrażam niezadowolenie. Nie obudziłam się jeszcze.
- Wiesz co to? Zobacz - czuję, że wchodzi na łóżko i sunie do mojego boku.
- Cooooo? - Pytam przesuwając kawałek koronkowej opaski na oczy na czoło.
- Wiesz co to znaczy?
Przed moim jednym okiem, które naraziłam na jasność poranka pojawia się iPhone. Na jego wyświetlaczu widnieje napis: Amber Alert
- Nie... Huragan? - Odpowiadam nieco skołowana i nie do końca przytomna.
- No chyba nie... To chyba jak porwą dziecko...
- Nie wiem... Chyba tak. Widziałam wczoraj jak wchodziliśmy do sklep, że kogoś kidnapping, czy coś. Sprawdzę jak wstanę.
Nasunęłam opaskę z powrotem na swoje miejsce, otrzymałam buziaka w policzek i pogrążyłam się w słodkim półśnie.
Tymczasem policja z Houston poszukiwała Stephanie Phillips - czteromiesięczną dziewczynkę porwaną przez faceta swojej 26-cio letniej matki niebędącego biologicznym ojcem dziecka.
Przez komunikaty radiowe i telewizyjne, a w głównej mierze Internet (to przez niego w oparciu o lokalizację na iPhone pojawił się komunikat. Po wpisaniu w wyszukiwarkę Google frazy "Amber Alert Houston" wyskoczyło mi to) informując obywateli o pomocnych w identyfikacji sprawcy i ofiary detalach, takich jak miejsce, w którym byli widziani po raz ostatni, marka, kolor i numery rejestracyjne samochodu (skradzionego przez) poszukiwanego, jego dane osobowe, zamieszczenie mapki z zaznaczonym obszarem w obrębie, którego mogą znajdować się poszukiwani, a od około dwóch godzin po publikacji pierwszych informacji upublicznione zostały również zdjęcia twarzy Stephanie - zaginionego dziecka oraz podejrzanego, Byrona Gee('a).
Pod zdjęciami zamieszczony jest pełny opis, który pomaga w identyfikacji poszukiwanych.
Korzystanie z rozwoju technologicznego usprawnia pracę policji oraz umożliwia pomoc obywateli. Każdy otrzymuje informacje na swój telefon komórkowy i traktuje sprawę dużo bardziej personalnie niż gdyby przeczytał o tym przez przypadek podczas porannego śledzenia wydarzeń, bądź słuchając radia w drodze do pracy. Teraz nieświadomie, mimowolnie i automatycznie będzie poszukiwał wzrokiem białego Forda Expedition z 1999 roku oraz czarnego młodego mężczyzny, bosego z małym, również czarnoskórym dzieckiem.
AMBER Alert jest inicjatywą The National Center for Missing & Exploited Children. Obszary na terenie, których prowadzona jest działalność organizacji to: Canada, New York, Florida & Texas. Więcej informacji na temat The National Center for Missing & Exploited Children i programów (i.im. AMBER Alert) pod tym linkiem.
sobota, 2 marca 2013
Fajna rupieciarnia - Jazzy Junique
Musze przyznać, że doskonalę zdaję sobie sprawę z tego, że aż za długo milczałam. Wiem. Nie na tym przecież polega prowadzenie bloga. Posty powinny być zamieszczane częściej i regularnie (optymalnie 2-3 razy w tygodniu). Ale w moim wypadku...
To tak, jakbyście usiłowali psiakowi wbić do jego fantastycznego pieskiego łebka, że w sobotni poranek po ostrej imprezie nie powinien odczuwać potrzeby skorzystania z przydomowego trawnika, a jeśli już to zrobić to szybko, bez zabawy i różnych takich. I on nawet gdzieś tam, w tej swojej jaźni, imaginacji etc. może to pojmować. Coś mu może świtać, są jednak kwestie silniejsze od naszej dobrej woli (zła wola czy nowe zapachy na przykład) czy czegoś.
Tak też właśnie ze mną jest.
Dawno nic nie pisałam, ale to nie znaczy, że próżnowałam. Znalazłam kolejne miejsce, o którym chcę i będę dziś pisać.
Tym razem zawędrowałam nieco za Polskę, za Europę, za Wielką Wodę. (Brzmi to jakbym była nieokiełznanym podróżnikiem, co niestety mija się z prawdą. Lecz znam kogoś, kto pretenduje do tego miana, więc jakąś tam stycznością z "wagabundowatością" mam (i nie mam bynajmniej na myśli Włóczykija z "Muminków", choć łączy ich parę cech)...)
Miejsce, które będzie przedmiotem niniejszego postu (jestem w trakcie pisania pracy magisterskiej. Wybaczcie mi ten ton) to Jazzy Junque & Other Great Stuff w Conroe w stanie Texas. Mają stronkę internetową i fun page'a na Facebooku.
Tak na marginesie: Wiecie, że jazz (taki gatunek muzyczny) narodził się w USA (dlatego myślę, że Amerykanie z całą pewnością mogą używać pochodnej tego słowa, czyli słówka jazzy do uatrakcyjnienia swoich gratów), a twórcami byli "nieznający nut potomkowie niewolników"? Hm... Teraz już wiem, dlaczego w filmach zawsze Czarni najlepiej grają na pubowych fortepianach bądź na trąbkach.
Do JJ trafiłam jak zwykle przypadkiem podczas urządzania mieszkania (brzmi jakbym zajmowała się takimi rzeczami zawodowo. Fajnie. Musze nad tym pomyśleć) w Conroe, znajdującego się w sąsiedztwie wspaniałego Houston (tak, tak. Wiem: "Houston, mamy problem").
Kiedy przeszliśmy przez próg powitała nas "dojrzała" pani ("Hello, how are you today" - typowy zwrot, dlatego celowo nie wstawiłam pytajnika, gdyż jest to życzliwa klasyczna formułka, a nie pytanie, co zresztą wie chyba każdy kto miał w szkole lekcje języka angielskiego), a właściwie lady.
Zapytała, czy jesteśmy tu po raz pierwszy, a gdy potwierdziliśmy szybciutko poinformowała czym właściwie jest Jazzy Junique(, bo oczywiście nie tylko sklepem).
Jazzy Junique jest organizacją charytatywną tworzoną przez mieszkańców New Denville (działających na ogół w ramach wolontariatu) dla mieszkańców New Denville. Dochód ze sprzedaży przeznaczany jest na pomoc niepełnosprawnej części lokalnej społeczności, tak aby wszyscy oni (ci zdrowi i upośledzeni) mogli żyć wspólnie, a nie tylko obok siebie, budując szczęśliwą community.
- Ooooch! How lovely! (Pomyślałam ja, a na głos powiedziała to następna klientka po usłyszeniu owych informacji)
Później lady zapytała, czy może w czymś pomóc? Nie mogła, więc powiedziała żeby pytać w razie pytań i takie tam other great stuff.
Znalazłam kilka fajnych egzemplarzy spośród bogatej i różnorodnej oferty. A było tam praktycznie wszystko! Od komód, stołów i krzeseł przez talerze, półmiski, poduszki, skarpetki, teksańskie klamry do pasków aż po brożki i kolczyki.
Ostatecznie zdecydowałam się na zakup przecenionych o połowę (czyli za dolara + tax) dwóch talerzyków, których zdjęcia znajdziecie poniżej.
Podoba mi się ten sklepik. Mam zamiar wkrótce do niego wrócić, aby upolować kolejne ciekawe przedmioty. Unikatowe i niepowtarzalne.
To takie vintage i z duszą miejsce. W sam raz dla osób aspirujących do otrzymania zaszczytnego miana artystki. ;)
To tak, jakbyście usiłowali psiakowi wbić do jego fantastycznego pieskiego łebka, że w sobotni poranek po ostrej imprezie nie powinien odczuwać potrzeby skorzystania z przydomowego trawnika, a jeśli już to zrobić to szybko, bez zabawy i różnych takich. I on nawet gdzieś tam, w tej swojej jaźni, imaginacji etc. może to pojmować. Coś mu może świtać, są jednak kwestie silniejsze od naszej dobrej woli (zła wola czy nowe zapachy na przykład) czy czegoś.
Tak też właśnie ze mną jest.
Dawno nic nie pisałam, ale to nie znaczy, że próżnowałam. Znalazłam kolejne miejsce, o którym chcę i będę dziś pisać.
Tym razem zawędrowałam nieco za Polskę, za Europę, za Wielką Wodę. (Brzmi to jakbym była nieokiełznanym podróżnikiem, co niestety mija się z prawdą. Lecz znam kogoś, kto pretenduje do tego miana, więc jakąś tam stycznością z "wagabundowatością" mam (i nie mam bynajmniej na myśli Włóczykija z "Muminków", choć łączy ich parę cech)...)
Miejsce, które będzie przedmiotem niniejszego postu (jestem w trakcie pisania pracy magisterskiej. Wybaczcie mi ten ton) to Jazzy Junque & Other Great Stuff w Conroe w stanie Texas. Mają stronkę internetową i fun page'a na Facebooku.
Tak na marginesie: Wiecie, że jazz (taki gatunek muzyczny) narodził się w USA (dlatego myślę, że Amerykanie z całą pewnością mogą używać pochodnej tego słowa, czyli słówka jazzy do uatrakcyjnienia swoich gratów), a twórcami byli "nieznający nut potomkowie niewolników"? Hm... Teraz już wiem, dlaczego w filmach zawsze Czarni najlepiej grają na pubowych fortepianach bądź na trąbkach.
Do JJ trafiłam jak zwykle przypadkiem podczas urządzania mieszkania (brzmi jakbym zajmowała się takimi rzeczami zawodowo. Fajnie. Musze nad tym pomyśleć) w Conroe, znajdującego się w sąsiedztwie wspaniałego Houston (tak, tak. Wiem: "Houston, mamy problem").
Kiedy przeszliśmy przez próg powitała nas "dojrzała" pani ("Hello, how are you today" - typowy zwrot, dlatego celowo nie wstawiłam pytajnika, gdyż jest to życzliwa klasyczna formułka, a nie pytanie, co zresztą wie chyba każdy kto miał w szkole lekcje języka angielskiego), a właściwie lady.
Zapytała, czy jesteśmy tu po raz pierwszy, a gdy potwierdziliśmy szybciutko poinformowała czym właściwie jest Jazzy Junique(, bo oczywiście nie tylko sklepem).
Jazzy Junique jest organizacją charytatywną tworzoną przez mieszkańców New Denville (działających na ogół w ramach wolontariatu) dla mieszkańców New Denville. Dochód ze sprzedaży przeznaczany jest na pomoc niepełnosprawnej części lokalnej społeczności, tak aby wszyscy oni (ci zdrowi i upośledzeni) mogli żyć wspólnie, a nie tylko obok siebie, budując szczęśliwą community.
- Ooooch! How lovely! (Pomyślałam ja, a na głos powiedziała to następna klientka po usłyszeniu owych informacji)
Później lady zapytała, czy może w czymś pomóc? Nie mogła, więc powiedziała żeby pytać w razie pytań i takie tam other great stuff.
Znalazłam kilka fajnych egzemplarzy spośród bogatej i różnorodnej oferty. A było tam praktycznie wszystko! Od komód, stołów i krzeseł przez talerze, półmiski, poduszki, skarpetki, teksańskie klamry do pasków aż po brożki i kolczyki.
Ostatecznie zdecydowałam się na zakup przecenionych o połowę (czyli za dolara + tax) dwóch talerzyków, których zdjęcia znajdziecie poniżej.
Podoba mi się ten sklepik. Mam zamiar wkrótce do niego wrócić, aby upolować kolejne ciekawe przedmioty. Unikatowe i niepowtarzalne.
To takie vintage i z duszą miejsce. W sam raz dla osób aspirujących do otrzymania zaszczytnego miana artystki. ;)
niedziela, 27 stycznia 2013
Rzymskie uroczyska I
Wyprawa za Tybr
Podczas Rzymskich Wakacji my, Zakochani w Rzymie rozkoszowaliśmy się klimatem, aurą rzymskich kolosów oraz spacerowaliśmy ze Spacerownikiem Rzymskim racząc wzrok licznymi atrakcjami turystycznymi. Wyruszyliśmy jednak pewnego dnia "za Tybr" (jakbyśmy wcześniej nie byli za Tybrem. Zawsze ta druga strona jest "za"). Wyłamaliśmy się ze szlaków turystycznych wytyczonych w naszym przewodniku.
W całym tym szaleństwie oddałam mojemu amato mapę i dałam się prowadzić.
Chodziliśmy popijając Tuborga zakupionego we włoskim Carrefourze/ Ja fotografowałam wszystko niczym chiński turysta, bawiąc się tym jak dziecko. Wpadłam też do osuszonej fontanny i zbytnio się z tego powodu nie złościłam. Byliśmy śledzeni przez parę w kwiecie wieku, chcieliśmy ukraść komuś pranie... i to niejednokrotnie!
Trafiliśmy do magicznego miejsca, które miało w sobie tyle włoskiej magii, że się zakochałam. Myślę, że zauroczyliśmy się oboje. To było piękne oblicze Rzymu. :)
Włoscy muzycy, włosi mający sjestę, włoska sprzedawczyni gelato mówiąca tylko po włosku, gruby włoski restaurator, włoskie żebracze babuleńki, pranie wiszące na ulicy (które usiłowaliśmy zawłaszczyć), piękne włoszki i przystojni włosi sączący espresso w ogródkach włoskich knajpek, włosi kręcący włoski serial...
Pięknie było uciec od zgiełku zatłoczonego (nie-włochami) Rzymu i znaleźć zakątek jak z obrazka włoskiej prowincji...
Poniżej zdjęcia. Nie będę dodawała w tej kwestii nic więcej, bo nie potrafię opisać słowami towarzyszącego mi wtedy uczucia.
Podczas Rzymskich Wakacji my, Zakochani w Rzymie rozkoszowaliśmy się klimatem, aurą rzymskich kolosów oraz spacerowaliśmy ze Spacerownikiem Rzymskim racząc wzrok licznymi atrakcjami turystycznymi. Wyruszyliśmy jednak pewnego dnia "za Tybr" (jakbyśmy wcześniej nie byli za Tybrem. Zawsze ta druga strona jest "za"). Wyłamaliśmy się ze szlaków turystycznych wytyczonych w naszym przewodniku.
W całym tym szaleństwie oddałam mojemu amato mapę i dałam się prowadzić.
Chodziliśmy popijając Tuborga zakupionego we włoskim Carrefourze/ Ja fotografowałam wszystko niczym chiński turysta, bawiąc się tym jak dziecko. Wpadłam też do osuszonej fontanny i zbytnio się z tego powodu nie złościłam. Byliśmy śledzeni przez parę w kwiecie wieku, chcieliśmy ukraść komuś pranie... i to niejednokrotnie!
Trafiliśmy do magicznego miejsca, które miało w sobie tyle włoskiej magii, że się zakochałam. Myślę, że zauroczyliśmy się oboje. To było piękne oblicze Rzymu. :)
Włoscy muzycy, włosi mający sjestę, włoska sprzedawczyni gelato mówiąca tylko po włosku, gruby włoski restaurator, włoskie żebracze babuleńki, pranie wiszące na ulicy (które usiłowaliśmy zawłaszczyć), piękne włoszki i przystojni włosi sączący espresso w ogródkach włoskich knajpek, włosi kręcący włoski serial...
Pięknie było uciec od zgiełku zatłoczonego (nie-włochami) Rzymu i znaleźć zakątek jak z obrazka włoskiej prowincji...
Poniżej zdjęcia. Nie będę dodawała w tej kwestii nic więcej, bo nie potrafię opisać słowami towarzyszącego mi wtedy uczucia.
czwartek, 10 stycznia 2013
Miejsca warte wspomnienia
Już od jakiegoś czasu noszę się z zamiarem opisania ciekawych i interesujących miejsc, które warte są uwagi z rozmaitych powodów. Będą to na ogół restauracje, kawiarnie, knajpki, ale także inne miejsca z przestrzeni miejskiej.
Coffee LiLen
Gdynia, Hieronima Derdowskiego 9-11
Do tej niepozornej kawiarni trafiłam przez przypadek uciekając przed letnim deszczem. Ociekając wodą weszłam razem z moim chłopakiem nieco niepewnie do pustego niedużego lokalu urządzonego w eleganckim stylu. W pierwszej sali znajdowały się czteroosobowe stoliki odgrodzone parawanikami, co pozwalało na utrzymanie intymnej atmosfery. Niestety klasyczne, eleganckie krzesła pasowały bardziej do restauracji niż kawiarni, która powinna być przytulna. W następnym pomieszczeniu znajdował się barek - lada oraz wygodna kanapa i niski (kawowo-herbaciany) stolik. Tak powinno być w całej LiLien! Zasiedliśmy w klimatycznym kąciku i zaczęliśmy rozglądać się po wnętrzu.
Wystrój utrzymany był w kawowej (ekologicznej i organicznej) tematyce. Motyw ozdabiania wystających elementów ściennych niezmielonymi ziarnami kawy był niezwykle trafiony. Właścicielka umiejętnie wykorzystała ogromne worki służące do transportu i przechowywania ziaren kawy opatulając nimi ogromne donice, wieszając na ścianach lub stawiając wypchane na podłodze.
Młynki do mielenia oraz inne akcesoria kawowe stanowiły doskonałe dopełnienie.
W tle leciała subtelna i delikatna muzyka. Relax.
Ceny zaskakująco niskie (szczególnie jak na centrum, piwo Desperados 5 zł!).
Brakowało zapachu świeżo zmielonej kawy. Menu za to bogate. Napoje zimne, gorące, kawy rozmaite, ciasta, ciasteczka, desery. Także torty pieczone na zamówienie z uwzględnieniem szczegółowych uwag i preferencji klienta.
Warto zajść i usiąść lub wziąć kawę (i co-nieco) na wynos. :)
Wróciliśmy tam i jestem pewna, że podczas kolejnego pobytu w Gdyni wstąpimy ponownie.
Aioli Cantine Bar Deli
Warszawa, Świętokrzyska 18
To cudowna włoska restauracja zachwycająca surowym, minimalistycznym wystrojem oraz cudownym doborem detali. Przestrzenny lokal jest dopieszczony w każdym calu. Na środku dwa bary: drinkowy i jedzeniowy . Ściany z czerwonej cegły, ceglany sufit, elementy metalowe pełniące funkcję użytkową i designerską. Takie połączenie nadaje miejscu modernistyczny klimat. Nie oznacza to, że lokal jest "chłodny". Przywodzi na myśl włoską kuchnię dużej, zamożnej rodziny kochającej zdrowe, smaczne i dobre jakościowo jedzenie. Pieczywo w wiklinowych koszach, oliwa, wino wystawione na drewnianych blatach. Dodatkowo można kupić produkty ekologiczne, niszowe, organiczne (np. napój z Yerby w butelce czy olej rzepakowy).
Myślę, że słowami najtrafniej opisującymi to miejsce jest styl, wysoki standard, prawdziwy i naturalny smak. Aioli ma dusze i swoją ideologię.
Stoły i krzesła są z jasnego drewna. Niektóre mniejsze, inne na większą ilość osób, a wzdłuż baru jeden długi stół do wspólnego biesiadowania.
Zakochałam się w krzaczkach pomidorowych znajdujących się na każdym stole i w krótkim, niezwykle dobranym i trafnym menu. Zwięźle, dobrze, na temat i ze smakiem.
Wyśmienity sposób podania dań. To ważne, gdyż oprawa jest również niezmiernie istotna. Inaczej wtedy smakuje. :)
Potrawy... wyborne!
Ciasto pizzy cieniutkie, składniki idealnie skomponowane, w odpowiednich ilościach.
Polecam na śniadanie Brekkie Pizza oraz Joghurt & Brochie. Brochie było cieplutkie i świeżo upieczone. Do tego miód, jogurt z owocami i oliwą kardamonową oraz twarożek. Dawno nie zjadłam pyszniejszego śniadania.
Nie miałam wyrzutów sumienia z racji kalorii, bo wszystko było zdrowe i dobrej jakości. Takie jedzenie jest przyjazne dla każdego organizmu i nieszkodliwe.
Obsługa sympatyczna. Miła, ale nie nazbyt usłużna. Lubię takie podejście. Krępują mnie nadgorliwi kelnerzy kręcący się i nagabujący nieustannie.
Polecam, bo warto. Na śniadanie, lunch, obiad, kolacje, kawę, drinka czy piwo. Miejsce ewidentnie tworzone z pasją.
Coffee LiLen
Gdynia, Hieronima Derdowskiego 9-11
Do tej niepozornej kawiarni trafiłam przez przypadek uciekając przed letnim deszczem. Ociekając wodą weszłam razem z moim chłopakiem nieco niepewnie do pustego niedużego lokalu urządzonego w eleganckim stylu. W pierwszej sali znajdowały się czteroosobowe stoliki odgrodzone parawanikami, co pozwalało na utrzymanie intymnej atmosfery. Niestety klasyczne, eleganckie krzesła pasowały bardziej do restauracji niż kawiarni, która powinna być przytulna. W następnym pomieszczeniu znajdował się barek - lada oraz wygodna kanapa i niski (kawowo-herbaciany) stolik. Tak powinno być w całej LiLien! Zasiedliśmy w klimatycznym kąciku i zaczęliśmy rozglądać się po wnętrzu.
Wystrój utrzymany był w kawowej (ekologicznej i organicznej) tematyce. Motyw ozdabiania wystających elementów ściennych niezmielonymi ziarnami kawy był niezwykle trafiony. Właścicielka umiejętnie wykorzystała ogromne worki służące do transportu i przechowywania ziaren kawy opatulając nimi ogromne donice, wieszając na ścianach lub stawiając wypchane na podłodze.
Młynki do mielenia oraz inne akcesoria kawowe stanowiły doskonałe dopełnienie.
W tle leciała subtelna i delikatna muzyka. Relax.
Ceny zaskakująco niskie (szczególnie jak na centrum, piwo Desperados 5 zł!).
Brakowało zapachu świeżo zmielonej kawy. Menu za to bogate. Napoje zimne, gorące, kawy rozmaite, ciasta, ciasteczka, desery. Także torty pieczone na zamówienie z uwzględnieniem szczegółowych uwag i preferencji klienta.
Warto zajść i usiąść lub wziąć kawę (i co-nieco) na wynos. :)
Wróciliśmy tam i jestem pewna, że podczas kolejnego pobytu w Gdyni wstąpimy ponownie.
Aioli Cantine Bar Deli
Warszawa, Świętokrzyska 18
To cudowna włoska restauracja zachwycająca surowym, minimalistycznym wystrojem oraz cudownym doborem detali. Przestrzenny lokal jest dopieszczony w każdym calu. Na środku dwa bary: drinkowy i jedzeniowy . Ściany z czerwonej cegły, ceglany sufit, elementy metalowe pełniące funkcję użytkową i designerską. Takie połączenie nadaje miejscu modernistyczny klimat. Nie oznacza to, że lokal jest "chłodny". Przywodzi na myśl włoską kuchnię dużej, zamożnej rodziny kochającej zdrowe, smaczne i dobre jakościowo jedzenie. Pieczywo w wiklinowych koszach, oliwa, wino wystawione na drewnianych blatach. Dodatkowo można kupić produkty ekologiczne, niszowe, organiczne (np. napój z Yerby w butelce czy olej rzepakowy).
Myślę, że słowami najtrafniej opisującymi to miejsce jest styl, wysoki standard, prawdziwy i naturalny smak. Aioli ma dusze i swoją ideologię.
Stoły i krzesła są z jasnego drewna. Niektóre mniejsze, inne na większą ilość osób, a wzdłuż baru jeden długi stół do wspólnego biesiadowania.
Zakochałam się w krzaczkach pomidorowych znajdujących się na każdym stole i w krótkim, niezwykle dobranym i trafnym menu. Zwięźle, dobrze, na temat i ze smakiem.
Wyśmienity sposób podania dań. To ważne, gdyż oprawa jest również niezmiernie istotna. Inaczej wtedy smakuje. :)
Potrawy... wyborne!
Ciasto pizzy cieniutkie, składniki idealnie skomponowane, w odpowiednich ilościach.
Polecam na śniadanie Brekkie Pizza oraz Joghurt & Brochie. Brochie było cieplutkie i świeżo upieczone. Do tego miód, jogurt z owocami i oliwą kardamonową oraz twarożek. Dawno nie zjadłam pyszniejszego śniadania.
Nie miałam wyrzutów sumienia z racji kalorii, bo wszystko było zdrowe i dobrej jakości. Takie jedzenie jest przyjazne dla każdego organizmu i nieszkodliwe.
Obsługa sympatyczna. Miła, ale nie nazbyt usłużna. Lubię takie podejście. Krępują mnie nadgorliwi kelnerzy kręcący się i nagabujący nieustannie.
Polecam, bo warto. Na śniadanie, lunch, obiad, kolacje, kawę, drinka czy piwo. Miejsce ewidentnie tworzone z pasją.
Subskrybuj:
Posty (Atom)